poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Zastanawiałam się czasami, dlaczego tak dużo zachowało się w moje pamięci szczegółów, czasami banalnych, ustawienie mebli w danym mieszkaniu, lasy, łąki, przecież byłam mała. I olśniło mnie! Już wiem dlaczego! To takie proste, przecież każdego dnia, wieczorem kiedy kładłam się spać, wracałam do miejsc, za którymi tęskniłam. Każdej nocy byłam tam, prowadziłam dialog z mamą, i zapisało mi się to wszystko grubą czcionką na pustych kartach pamięci.    

Tatę pamiętam trochę mniej, dlatego że rzadko bywał z nami. Tylko jeden okres miło wspominam. Mieszkaliśmy w jakiejś osadzie, cztery domki, młyn który pracował na jakiejś rzeczce, chyba był napędzany wodą, nie wiem jak to działało, ale jak przestawał pracować, gasło nam światło w domach. Wtedy dopalane były lampy naftowe i świeczki.   

Rzeczka miała bardzo czystą wodę, wszystkie najmniejsze kamyki było w niej widać. Pamiętam tę wodę, nad którą tata zabierał mnie z sobą, bym pomagała łapać piskorze. Wyglądały jak małe żmijki, które kryły się pod większymi kamieniami, trzeba było je tylko odsunąć i takiego piskorza złapać. Podobało mi się to brodzenie po wodzie. Dla taty było płytko, ale dla takiego małego karakana, woda sięgała po tyłek, BYŁO SUPER!!!    

W zimę zabierał mnie z sobą do lasu, sprawdzać sidła, które zastawiał na zające. Brnęłam za nim po zaspach i wypatrywałam tropów, oj to było bardzo męczące. Za to śnieg, który mienił się w słońcu wszystkimi kolorami, wprowadzał w inny świat , to było coś dla czego warto się pomęczyć, krocząc za tatą.    

Musiałam wtedy mieć, około siedmiu lat, bo pamiętam pierwszą szkołę w tej miejscowości, fartuch błyszczący sięgający poza kolana, biały kołnierzyk. Wyglądałam jak luchmajda, nie lubiłam tego fartucha. Szkoła była ładna, w sąsiedniej wsi, trzeba było do niej chodzić na piechotę, przez las i pola. Na początku mama prowadzała mnie, ale potem musiałam sama tuptać i sobie radzić. Najgorszy był okres zimowy, kiedy długo było ciemno i szybko przychodziła noc. Wtedy straszno było iść. Śnieg zasypywał polną drogę w zaspy, dla małego dziecka sięgały wysoko. Nie raz płakałam ze strachu, że się zgubię. W lesie była masa zwierzyny, której się bałam, dziki były na pewno, bo je widziałam, słyszałam też o wilkach. Oj straszno było!!! Ale cóż, trzeba było iść. Mama i tata pewnie musieli być w tym czasie w pracy (tak myślę, bo gdzie?). Wtedy pracowali w pobliskim PGR, doili krowy w oborze. Tata pasł je latem na łąkach, czasami z nim chodziłam. Pastwiska były takie duże! Pełne kwiatów, wokół lasy i słońce, jak mi się to podobało!!! Czasami znajdowałam wśród traw wielkie kostki, które wyglądały jak bryły lodu, ale nie były zimne. Pytałam tatę - co to jest? Odpowiadał - że to sól, którą krowy zlizują, dziwiłam się - po co im to? Ale chyba nawet lubiły ją.   

Lasy były ogromne, może ja tylko tak je widziałam, bo byłam malutka (dziś też nie jestem wysoka). Drzewa były śliczne, grube, tak pięknie szumiały. Lubiłam słuchać szumu drzew i patrzeć na kołujące jastrzębie, było ich pełno. Ludzie pilnowali swoich zagród, bo kradły im kury. Właśnie tam przyroda, zapuściła we mnie swoje korzenie i na podatnym gruncie rośnie do dziś. Czasami mam wrażenie, że za dużo jej we mnie, można to wyczuć niemal w każdym wierszu.


na zdjęciu jestem ja jak miałam około dwa może trzy latka, nie pamiętam zdjęcie dostałam od chrzestnej
 właśnie to zdjęcie zainspirowało mnie do napisania tego wiersza

Tylko gołębia nie wypuściłam z serca 

 
Chciałabym wrócić do lasu
Biegać boso
Po wilgotnych wąwozach
Pachnących ściółką i grzybnią

Wśród drzew sięgających nieba
Nie istniały betonowe miasta
Nie istniał zgiełk uliczny
Było pastwisko, pole, chabry
Była wioska, las, rzeczka
I byłam ja, bosa
W powyciąganej sukience
Z słońcem na dłoniach
Z błękitem w oczach
Z gołębiem w sercu
Dziś mam buty przykute do nóg
Równiutką spódnicę
Betonowy las
 
Rzekę samochodów
                                     Tylko gołębia nie wypuściłam z serca 

 


Oj bardzo nie lubiłam, jak mama posyłała mnie z kanką do swojej koleżanki po kapustę kiszoną, do sąsiedniej wioski. Kankę ciągnęłam prawie po ziemi, była dla mnie za duża!!! Czasami dostawałam tę kapustę, a czasami wracałam na pusto, z odpowiedzią dla mamy - żeby ją sobie sama zakisiła. Czasami wracałam jak już było ciemno, po wąwozach, przez las, drogę przyświecał tylko księżyc i gwiazdy. Wtedy też płakałam, bo miałam pustą kankę i wiedziałam, że mama będzie niezadowolona, a i pewnie ze strachu, bo las nocą był straszny, tyle odgłosów z niego dochodziło, że aż skóra cierpła. Szkoda, że nie pamiętam jak nazywała się ta osada, musiało to być gdzieś w pobliżu Lidzbarka Welskiego, to pamiętam bo wylądowałam tam w szpitalu, po tym jak z innymi dzieciakami szalałam na górkach i wbiłam sobie w stopę dno z rozbitej butelki (do dziś mam bliznę). Wtedy mama zawiozła mnie na rowerze do szpitala, właśnie do Lidzbarka Welskiego, musiało być blisko. Zostawili mnie wtedy w tym szpitalu, pod narkozą czyścili ranę. Pamiętam to do dziś, widzę te narzędzia, i ja przywiązana do stołu, i strach niesamowity, pytali jak się nazywam, kazali liczyć do ilu umiem, nie pamiętam do ilu doliczyłam, bo obudziłam się już na sali. Przychodzili codziennie z zastrzykami, przed którymi chciałam za wszelką cenę ukryć się. Chowałam się za firanami na parapecie, pod łóżkiem i wszędzie gdzie tylko mogłam, chyba źle się chowałam, bo zawsze mnie znaleźli, haha.

Gdy mieszkaliśmy w tej osadzie, pojawiła się siostra, malutka Agatka, ciągałam ją w wózku jak mamy nie było. Piszę pojawiła się, bo jakoś jej wcześniej nie pamiętam, to dziwne, bo jak byłam w wieku szkolnym to ona musiała mieć co najmniej dwa - trzy latka. Mam tu lukę, a może po porostu jej nie było w domu, tak jak później brata Ryśka, który po urodzeniu był bardzo krótko w domu, a potem zniknął. Jak się później dowiedziałam, do trzeciego roku życia był w domu małego dziecka. Masakra!
 

Wrócę jeszcze do domu, w którym mieszkaliśmy, był to czworak, sień na przelot, po dwie rodziny po obu stronach. Był tam jeden duży pokój i kuchnia też spora. W kuchni pod oknem stał stół i taborety, od drzwi wejściowych po lewej w rogu stała kuchnia taka na węgiel, trzeba było w niej rozpalić, żeby coś ugotować. Lubiłam jak w niej palił się ogień, a mama krzątała się przy kuchni, czułam się szczęśliwa. Między kuchnią a drzwiami, na ścianie po lewej, stała długa drewniana ławka a na niej wiadro z wodą ze studni, blaszany kubek i jakaś miska. Na ścianie wisiały haftowane makatki, przeważnie niebieską nicią, jakieś rysunki i napisy typu „Zimna woda zdrowia doda”, „Kto się w zimnej wodzie myje, ten długo żyje” itp.… W kuchni, w podłodze, była dziura, jak się podniosło deski, to mama tam wchodziła i wynosiła ziemniaki, słoiki i takie tam różne rzeczy. Kiedyś mama z kredensu w kuchni wyjęła jakiś słoik, nie wiem co w nim było, wyglądało jak herbata, ale to co powiedziała mi było straszne – Tereska, jak mama to wypije to mamy już nie będzie. - A gdzie będziesz mamo? pytałam z wielkimi oczyma. - Mama będzie spać i nigdy się nie obudzi… Płakała przy tym, a ja z nią, jak to się nie obudzi??? Bardzo bałam się tego słoika, że zrobi mamie krzywdę. Chodziłam za nią krok w krok, pilnowałam by nie brała tego słoika do rąk, siadałam w kącie i patrzyłam na ten kredens, czy do niego nie podchodzi, a jak podchodzi to co bierze, koszmar!!! Po jakimś czasie tata znikł z domu, nie wiem gdzie się podział, ale mama była spokojniejsza.

niedziela, 29 kwietnia 2012

Czytając ten blog, niektórzy będą zdumieni, i zgorszeni, że tak otwarcie piszę i przyznaję się, że byłam wychowanką domu dziecka. Bo przecież są to ludzie drugiego gatunku!!! O ZGROZO!!! Właśnie dlatego chcę uświadomić ludziom małego serca, że te dzieci w niczym nie są gorsze od tych wypuszczonych spod skrzydeł mamusi. Spora część wychowanków, nigdy się nie przyzna, z lęku przed degradacją społeczną i ze wstydu, że są byłymi wychowankami Państwowego Domu Dziecka. Ale to nie te dzieci powinny się wstydzić, tylko dorośli, że takie piekło im zgotowali (przecież mamusie tych dzieci wyszły spod skrzydeł swoich mamuś, więc o co tu chodzi???). Jest tylko taka różnica, że dzieci niechciane muszą walczyć pazurami o swoje szczęście, a te drugie mają wszystko podane na przysłowiowej tacy. Pewnie że w domu dziecka nie było słodko, ale i nie było też gorzko, gdybym tam nie trafiła, nie wiem jak wyglądałoby moje życie dziś. Jestem wdzięczna losowi, że dał mi szansę. Do tego stwierdzenia musiałam trochę dorosnąć . 
 
Wklejam tu zdjęcia mojej mamy i taty, akt z danymi rodziców może ktoś coś skojarzy??? Może jacyś sąsiedzi??? Cuda się zdarzają. Trzeba w nie wierzyć. Przepraszam za jakość tych zdjęć, ale tylko takie mam.


 







piątek, 27 kwietnia 2012

Życie moje jest jak ballada, śpiewana przez wschody i zachody. Każdego dnia, kiedy życie wali jak fale oceanu i trudno się podnieść, to jednak po każdy burzy świeci słońce. Chce się krzyczeć! chce się wyć! chce się śmiać! chce się żyć! Prawdziwa huśtawka.
          
Dziękuje Bogu, że nie straciłam poczucia humoru, chęci do zabawy i pozytywnego myślenia. Dom Dziecka był domem świeckim, to nie to co teraz, dzieci dopuszczane są do Pierwszej Komunii Św., kiedyś było inaczej. W wieku dwunastu lat coraz bardziej myślałam o Komunii św. i o kościele. Nie dlatego że dostałam jakiegoś bum olśnienia, tak nie było. Całe lata słyszałam bicie dzwonów z pobliskiego Kościoła, w które się wsłuchiwałam. W Domu Dziecka pracowała na nocnej zmianie pani Zosia, siadała na korytarzu i pilnowała by dzieciakom nie przychodziły jakieś głupie pomysły do głowy, tylko grzecznie spały. Paru dziewczynkom nie spieszyło się do spania, szłyśmy do niej i baaaaaardzo prosiłyśmy by opowiadała nam nowe historyjki. Ona opowiadała nam jakieś dziwne rzeczy o aniołkach, raju, Panu Jezusie, o jakimś bajkowym świecie. Podobało nam się to, wtedy nas tam nie było (na tej podłodze na której siadałyśmy). Każda przenosiła się w swój zaczarowany świat. Lubiłyśmy wieczory kiedy pani Zosia miała dyżur. Przytoczę tu opowiadanie, które umieściłam w mini tomiku, wydanego okazjonalnie na mój WIECZÓR AUTORSKI przez GRUPĘ LITERACKĄ BARCJA w Bartoszycach, przy wsparciu kilku lokalnych sponsorów. Za co serdecznie dziękuję.



PREZENT  OD  PANA  BOGA 


Opowiem historię o dziewczynce, której los podarował w życiu jedynie samotność, odrzucenie, i w efekcie Dom Dziecka. Kiedy tam zamieszkała miała zaledwie kilka lat, i pomimo iż została porzucona przez własna matkę, naiwnie, dziecięco i ślepo ufała jej i tylko jej. Rosła wśród dzieci niechcianych, wśród regulaminów, nakazów i zakazów. W domu, z którego okien było widać wieże kościelne, skąd słychać było bicie dzwonów, aż dech zapierało, wyobrażała sobie ludzi odświętnie ubranych, jak idą do bram świątyni. Posiadanie medalika czy choćby obrazka w szafce było surowo zakazane, nie miała więc pojęcia o Bogu. Pamiętała jedynie stary obrazek Matki Boskiej Karmiącej, który wisiał nad łóżkiem, w domu matki. Pod groźba kary żyła więc w duchu świeckim. Jedynym świętym, o którym i w którego wierzyła był Święty Mikołaj. Czekała na niego razem z innymi dziećmi przez cały rok, by móc prosić w wigilijny wieczór o prawdziwy dom i mamę. Nocą gdy wszyscy smacznie spali, siadała przy oknie ukraszonym przez mróz w przedziwne kształty i oparta o parapet patrzyła w niebo, na miliardy gwiazd, może któraś z nich zaświeci wreszcie tylko dla niej? Oczami wyobraźni widziała renifery ciągnące sanie Mikołaja i obok mamę, za która tęskniła bardzo, łzami rosiła parapet, utulona płaczem zasypiała.


Żyła tak z roku na rok, aż nadszedł rok 1970 i do jej serca zapukał Bóg. Myślami była z nim coraz bliżej, czuła że powinna szukać do niego drogi, słuchała bicia dzwonów, które swoim brzmieniem jakby wzywały ją, wabiły, jej wzrok coraz częściej gościł na murach kościoła, wędrował ścieżką wydeptaną przez wiernych, wiara dojrzewała w niej, stawała się coraz silniejsza. Znalazła przyjazną duszę i razem pobiegły któregoś dnia przez łąkę do kościoła. Tam spotkały młodego księdza, któremu opowiedziała o swoim pragnieniu spotkania z Bogiem. Ksiądz wysłuchał jej zwierzeń w skupieniu i obiecał opowiedzieć o Bogu, prawdach wiary, przykazaniach, miłości, o wybaczaniu. Słowa dotrzymał. Dziewczynki biegały przez łąkę na potajemne lekcje religii wykorzystując każdą wolną od zajęć w domu dziecka chwilę. Słuchały o Jezusie dzieciątku, co w szopie się narodził, o Maryi i Józefie, o apostołach i wszystkich świętych. Wiedza przepełniała ją całą, zaspokajała potrzebę miłości, tęsknoty, uczyła nadziei, wiary. Nadszedł dzień, który zapamięta na zawsze, dzień Pierwszej Komunii. Słuchała opowieści koleżanek o pięknych, białych sukienkach długich, aż do ziemi, wiankach na włosach, nowych białych bucikach, prezentach, zjazdach rodzinnych, przechwałkom nie było końca. Uciekała wtedy do swojego kącika przy oknie, zatykała uszy, było jej przykro, smutno. Obie dziewczynki nie mogły uczestniczyć w ceremonii razem z wszystkimi dziećmi, gdyż ich dom był domem świeckim, nikt nie mógł wiedzieć o ich tajemnicy, nikt. Z księdzem umówiły się w godzinach popołudniowych. Jakie było ich zaskoczenie i radość, gdy ksiądz przyniósł dla nich białe koronkowe sukienki, wianki, nawet buciki, wszystko co było potrzebne, medaliki, różańce, książeczki i świece. Obie wyglądały jak aniołki, były szczęśliwe pomimo pustego kościoła. Ksiądz wyspowiadał dziewczynki, a potem odprawił całą mszę tylko dla nich. Na ten jeden moment miały wszystko tylko dla siebie, kościół, księdza i... Pana Boga. Dla upamiętnienia chwili ksiądz Józef Wysocki zrobił kilka pamiątkowych zdjęć przy nieukończonej figurce świętego. Były bardzo szczęśliwe. Przebrały się w swoje codzienne ubrania, ale medaliki, różańce i książeczki zabrały ze sobą, ukryły je przed wszystkimi jak tylko potrafiły najlepiej, tak by nikt im nie odebrał największego ich skarbu. W krótkim czasie od przystąpienia do sakramentu komunii odwiedziła ją wreszcie mama. Uradowana dziewczynka uznała, że to PREZENT OD PANA BOGA. Koleżanki dostały rowery, zegarki, ona dostała, choć tylko na chwilę… Mamę.

czwartek, 26 kwietnia 2012

Będąc małą dziewczynką, naiwnie wierzyłam w obietnicę mamy, że zaraz niedługo nas zabierze, do domu, co prawda biednego, ale tam była mama a to liczyło się najbardziej. Długo czekałam, z przylepionym nosem do okna, pisałam listy które nigdy nie zostały wysłane, z prostej przyczyny (adresat nieznany). W klasie piątej zaczęłam zabawę z poezją, chodziło o moje uczucia, przemyślenia (na blogu będą pojawiać się przy różnych wydarzeniach).
                        
Teraz wiem, że wiersze, rymowanki nie w modzie, podobały mi się i nie wykasuję żadnego. Literacko nic nie warte (nie wszystkie, tylko te pierwsze, później pisałam całkiem dobre), dla mnie bardzo ważne emocjonalnie, dużo przelałam prawdziwego uczucia, miłości, złości i żalu, dlatego będą ze mną do końca. Właśnie teraz zaprezentuję dwie próby literackie.   
     

       

Gdy byłam jeszcze mała 


Gdy byłam jeszcze mała
Mama do domu dziecka mnie oddała
Bez żalu pożegnała
I na zawsze zapomniała
Dużo było dzieci w tym domu
Niepotrzebnych nikomu
Ich serca biją smutne
Ich życie jest pokutne
Ilem razy płakała
Tylko noc to widziała

Trzeba żyć wśród dzieci
By spostrzec łzę tęsknoty, która po policzku leci
Gdzież się podziały te mamy
Do których tylko żal w sercach chowamy
Niech nigdy dzieciom ich nie zabraknie
Dziecku, które miłości matki łaknie
Dziś mam już swoje dziecię
Nie oddam je nikomu, z nic w świecie




               List do Matki 

 

 Matko zrodziłaś mnie na ten świat
Wyrosłam Ci - niczym polny kwiat
Dlaczego zostawiłaś?
Odeszłaś?
Zapomniałaś?
Gdzie teraz jesteś? Nikt nie wie
Może na ziemi, a może w niebie
Ja wciąż tęsknie do Ciebie
Jesteś jak mgła -
Ciągle gdzieś znikasz
W zapomnienie uciekasz
Ja wiem mamo, dla Ciebie już nie istnieję
Wykreśliłaś mnie z swej pamięci
Mamo nie wiem, czyś jeszcze żywa
Czy Twe prochy święta ziemia pokrywa
Ziemia - Matka nas wszystkich
Dalekich i bliskich
Przygarnie mnie kiedyś, jak swe dziecię
Bym mogła zapomnieć o tym świecie

Osłoni czarnym płaszczem
By tylko niebo -
Mogło zapłakać deszczem

 

środa, 25 kwietnia 2012


Można by zadać pytanie, po co mi ten blog? Ale tak pomyślałam a dlaczego by nie??? Może warto by ocalić od zapomnienia fragmenty z życia. A życie minęło mi jak jeden dzień, i tak  właśnie go podzieliłam. Świt - to narodziny, Poranek - to całe dzieciństwo, Przedpołudnie - to  najpiękniejszy okres w życiu człowieka,  lata młodości podejmowania decyzji Południe - czyli połowa dnia jest za nami, tak też w życiu około pięćdziesiątki plus, minus leci z górki!!! Popołudnie i wczesny wieczór - to czas na refleksje jak nam minął dzień, czy można by go lepiej przeżyć. Wieczór - emerytury, lekarze, żal  że dzień kończy się już. Noc - idziemy spać... Ja jestem już w okresie południowym, czyli już z górki!!! Tak właśnie w moim życiu jest, muszę dodać wczesne popołudnie, i okazało się że zaczynam się psuć, jakaś tarczyca szwankuje, to nadciśnienie, a i na serce muszę brać Bisocard, na tarczycę Euthgrox N88, ciśnienie Prinivil i tak mam codziennie do końca życia, MASAKRA, ja, która nigdy nie chodziłam po lekarzach, a szpital odwiedzałam tylko jak musiałam rodzić. Trudno przyjąć do wiadomości, że nadchodzi zmierzch, ale cóż tam, jak się urodziłam to muszę umrzeć, nie ma lekko, taka kolej i koniec biadolenia nad zachodzącym słońcem.                                

Kochani moi, muszę wyjaśnić skąd wziął się pomysł na taki tytuł „Tereska nie płacz”. Długo by o tym pisać, będzie o tym w dalszej części. Powiem tylko, że są to słowa mojej mamy, która odwiedziła mnie i moje rodzeństwo, siostrę i brata w domu dziecka. Trafiłam tam gdy miałam osiem lat, siostra młodsza o trzy lata a brat o pięć. Po długich latach nie widzenia  przywiozła z sobą paczkę landrynek dla trójki dzieci. Zawsze chciałam tak dużo jej opowiedzieć, ale nie mogłam gardło zaciśnięte i ani jednego słowa, oczy wpatrzone w mamę i tylko łzy piekące, ciche bez szlochu, nie chciały przestać płynąć. Jak zaklęte nie pozwalały słowu się uwolnić, to właśnie wtedy mama powiedziała do mnie „Tereska nie płacz bo więcej nie przyjadę”.  Nawet dziś, po tylu latach, gdzie mam już gromadkę wnucząt, wspomnienie zaczyna gardło dławić, to chyba nigdy nie przestanie boleć, jak wiele, wiele podobnych spraw w moim życiu. Prawdę mówiąc, pisząc ten blog, mam cichą nadzieję, że zajrzy ktoś do niego, kto będzie umiał rozwiązać zagadkę mojej rodziny, może te puzzle poukładają się w jakiś obraz. Poza siostrą Agatą i bratem Ryśkiem nie znam nikogo, ani jednej osoby z rodziny, żadnego punktu zaczepienia. Mamę widziałam ostatni raz w roku 1970, i nie mam pojęcia czy żyje, gdzie jest, a tak bardzo chciałabym pochwalić się jej swoją rodziną - DAŁAM RADĘ MAMO!!! Dużo jej wierszy poświeciłam, bo bardzo tęskniłam i kochałam, całe życie na nią czekałam i prawdę mówiąc nadal czekam.