piątek, 29 czerwca 2012

Moi drodzy w związku z tym, że Google umożliwia samofinansowanie się bloga poprzez umieszczenie w nim reklam zewnętrznych reklamodawców, chcemy poznać Wasze zdanie w tym temacie (jest ono dla nas najważniejsze) i zwrócić się do Was z prośbą o wsparcie autorki bloga, żeby jak najwięcej czasu mogła poświęcić na jego tworzenie. Dzisiaj przygotowaliśmy ankietę (którą znajdziecie w pasku bocznym), dzięki której będziemy wiedzieć jakie są Wasze preferencje w sprawie reklam na blogu. Oczywiście nie zachęcamy do klikania w linki do reklam, będzie to jak najbardziej dobrowolne. Jednak taka forma wsparcia autorki, umożliwi jej skupić się wyłącznie na dalszym pisaniu. 

 
A więc jeśli podoba się Wam twórczość Pani Teresy, zobaczcie co oferują reklamodawcy. Na naszym technicznym blogu możecie zobaczyć w jakiej formie są zamieszczane reklamy.

Przykładowy blog z zamieszczonymi reklamami zobaczysz tutaj.

Wasze opinie wyrażone poprzez ankietę umieszczoną na bocznym pasku oraz komentarze pod tym postem, pozwolą nam zacząć działać w tym zakresie.



Dziękujemy - Zespół bloga.
Od czasu wizyty u rodziców Mirka pomału zaczęły się zmieniać relacje z nimi. Czasami Mirek przynosił mi jakiś prowiant mówiąc, że to mama dała dla mnie. Byłam tym szczerze zdumiona, myślałam z nadzieją, że może nie będzie aż tak źle?!? Czasami zapraszała na jakiś obiad czy kolację. Czułam, że próbuje mnie poznać. Postanowiłam, że nie będę udawała kogoś kim nie jestem, żeby się jej spodobać. Uważałam, że nie jestem złą osobą i nie muszę niczego udawać, będę sobą i co ma być to będzie! Mimo oporów w stosunku do niej zachowywałam się jakby nigdy nic wcześniej się nie wydarzyło, jak byśmy dopiero się poznawały. Było to najlepsze co mogłam zrobić. Wcześniej poznałam siostrę Mirka Elżbietę, tę która mieszkała na Śląsku. Przyjechała do rodziców z małym synkiem Mariuszem. Testowałyśmy się nawzajem, można by powiedzieć, że nasze relacje były poprawne. Była przez pewien czas i wyjechała. Jeszcze przed ślubem teściowie znaleźli nam stancję na „Działkach” przy ul. Krzywej u pani Heleny K. Umeblowali ją podstawowymi sprzętami, a po ślubie mieliśmy tam zamieszkać.


Przygotowania do ślubu ruszyły pełną parą. Przyjęcie miało odbyć się w ich mieszkaniu (w tamtych czasach większość młodych par tak robiła). Wszelkie koszta i obowiązki związane ze ślubem spoczęły na barkach jego rodziców. Podle z tym się czułam, mogłam być im tylko wdzięczna!!! Lecz nic nie mogłam z tym zrobić. Na świadków wybraliśmy kolegę i zarazem sąsiada Tolka J., a na druhnę koleżankę ze stancji na Struga Halinę B. Został jeszcze temat mojego stroju ślubnego, a to nie było łatwe! Kiedyś nie było tylu salonów z sukniami, trzeba więc było uszyć strój na miarę. Współczułam krawcowej, która szyła mi suknię. Przyszła teściowa była ze mną na każdej przymiarce, zawsze miała jakieś uwagi „tu za bardzo odstaje”, a tam „szew ciągnie” i tak w kółko. Wszystko musiało być perfekt, żebym nie przyniosła wstydu rodzinie. Mimo, że byłam już w czwartym miesiącu ciąży to byłam zupełnie płaska, nie musiała się martwić, że syn poprowadzi do ołtarza dziewczynę z brzuchem. Kto wiedział to wiedział, a kto nie to się nie domyślił. Po dodatki typu rękawiczki, ozdoby na głowę, welon i oczywiście buty, które musiały być bardzo wysokie, bo ja byłam niska w stosunku do Mirka, pojechałyśmy z przyszłą teściową do Olsztyna. Z Mirka ubiorem nie było problemu. W dniu ślubu poszłyśmy z teściową do umówionej fryzjerki, oczywiście każdy włos musiał być na swoim miejscu. Całe te przygotowania przynosiły ogrom stresu. Byłam w centrum zamieszania, czułam się coraz gorzej i coraz bardziej winna, bo przecież to oni byli obciążeni całymi kosztami, a ja w niczym nie mogłam pomóc! Toteż gdy teściowa zapytała o gości z mojej strony, nie miałam śmiałości zaprosić moich koleżanek, by jeszcze bardziej nie obciążać budżetu. Powiedziałam, że chcę by byli tylko świadkowa i siostra Agata z bratem Ryśkiem, których zwolniłam z domu dziecka na czas ślubu.


Data ślubu była wyznaczona na 02.10.1976 r. w kościele św. Brunona (w tym samym kościele, w którym brałam wcześniej Komunię Św. opisaną w rozdziale „Prezent od Pana Boga”). Obiecałam sobie, że nie uronię żadnej łzy, dam radę i będę silna. Pomału zjeżdżali się goście i dom był coraz pełniejszy. Ja ubierałam się w jednym pokoju, a Mirek w drugim. W międzyczasie przyszli Agata z Ryśkiem. Brat przyniósł jakiś prezent, na który goście popatrzyli z ciekawością i pytali co za niespodziankę nam przyniósł?
- Kupiłem dwanaście szklanek i dwanaście spodeczków.
- A skąd miałeś na to pieniążki
? - byli ciekawi.
- Zbierałem butelki i makulaturę, sprzedałem i kupiłem za to prezent! - powiedział z dumą.
 Gości zatkało, byli poruszeni do głębi! Ja zresztą też! Mój mały braciszek dał mi prezent, najdroższy ze wszystkich, dał mi „MIŁOŚĆ NA SPODECZKU”. Tylko ich dwoje miałam przy sobie w tak ważnym dla mnie dniu. Strunę uczuć miałam już mocno nadszarpniętą.


Przyszedł czas błogosławieństwa. Oboje uklękliśmy na dywaniku i wtedy akordeon zagrał „Serdeczna matko”. Przez zaciśnięte gardło nie mogłam oddychać. Gdzie jest moja mama, dlaczego jej tu nie ma, dlaczego znowu jestem sama?!? Przewracałam oczyma by zatrzymać łzy. Wtedy podeszła jego mama, zrobiła znak krzyża nad synem i na nową drogę życia włożyła mu jakiś banknot do kieszonki. Przez sekundę pomyślałam, że zostanę sama i nikt mnie nie pobłogosławi! Ale tak się nie stało. Podeszła również do mnie, zrobiła znak krzyża, pobłogosławiła i mi również włożyła za stanik banknot. Nie utrzymałam już łez, popłynęły znacząc ślad na policzkach.


USC w Bartoszycach

Przy dźwiękach akordeonu poszliśmy do auta, które zawiozło nas do Urzędu Stanu Cywilnego w Bartoszycach. Tam przed urzędniczką wypowiedziałam pierwsze „TAK”. Po zakończonej uroczystości w urzędzie, pojechaliśmy do Kościoła. W Kościele jak to w kościele! Dźwięki organów, cała niepowtarzalna atmosfera tego miejsca sprawiały, że w środku zaczynało coś się dziać, trudno to wytłumaczyć. Przejście do ołtarza środkiem Kościoła i pozostała część ceremonii tak dobrze wszystkim znana też robi swoje! Wszystko byłoby normalnie gdyby nie stres, który zadziałał na mnie jakoś dziwnie! Nie wiem czy w tej właśnie chwili zaczął odpuszczać? Czy działało jeszcze coś innego? Moja reakcja była nie do opanowania, ogarnął mnie głupi śmiech aż „chodziły” mi całe ramiona i nie mogłam przestać! Mirek spoglądał na mnie coraz bardziej zdenerwowany, lecz to jeszcze bardziej mnie śmieszyło. Już… już… wydawało się, że jest dobrze i panuję nad tym! A tu kościelny wychodzi z wielką miotłą do poświęcenia obrączek! Ksiądz wygonił go, by zmienił ją na małe kropidło, lecz gdy tylko to zobaczyłam śmiech wrócił podwójnie. W pewnym momencie, zaczęłam udawać, że szlocham! Druhna też tak myślała i starała się zasłonić mnie przed patrzącymi! 


Najgorzej było przy powtarzaniu słów przysięgi! Nie byłam w stanie mówić! Powiedziałam zdanie, dwa i koniec! To było irytujące i po trzech takich próbach Ksiądz odpuścił.
- No już dobrze, dobrze! - powiedział, wiedział że nie dam rady!
Boże, jaki obciach! Przy wyjściu z Kościoła opuściłam głowę i udawałam, że płaczę. Wyglądało to zdecydowanie lepiej niż głupi śmiech! Po wyjściu z Kościoła nerwy uleciały i śmiech jak ręką odjął! Dalej wszystko potoczyło się normalnie. Życzenia, prezenty, kwiaty no i biesiada z tańcami! Byłam tak zmęczona, że przed północą o mało nie usnęłam na siedząco za stołem! W sobie tylko wiadomy sposób goście dowiedzieli się, że 3-ego października obchodzę imieniny i o północy zaczęli śpiewać mi „Sto Lat…”. Ogólnie było bardzo dobrze i wszystko udało się jak trzeba! Za to ja padałam z nóg!


Po lewej Teściowie Stefan i Cecylia, obok mnie druhna Halina, a za mną siostra Mirka z mężem Ryśkiem, i już mój mąż ze świadkiem Tolkiem.

środa, 27 czerwca 2012

Jak oznajmić rodzicom o tym, że będą dziadkami?

Zbyt zimne wrześniowe noce nie dawały spokojnie zasnąć, poranki mokre od rosy. Przygnębiało mnie to psychicznie, do tego jeszcze te nastroje ciężarnej! Czasami siadałam na trawie, patrzyłam gdzieś w dal, jakbym gdzieś za horyzontem wypatrywała lepszej przyszłości. Mogłabym tak siedzieć i patrzeć zatapiając się w myślach. Musiałyśmy szybko znaleźć jakąś stancję, namiot to niewłaściwe miejsce na zimowe dni. Chodziłyśmy z Krysią od domu do domu, od drzwi do drzwi. W końcu trafiłyśmy do domku na Asnyka. Drzwi otworzyła młoda kobieta, która powiedziała „że tak ogólnie wynajmuje pokoje lokatorom, i jeszcze jeden ma niezamieszkały, ale jest pusty i nie ma w nim nawet łóżek, nie ma niczego”. Uczepiłyśmy się tego pokoju jakby był co najmniej ze złota! Zapewniałyśmy, że odpowiada nam w zupełności taki jaki jest! Przecież to co mamy w namiocie położymy na podłodze i będzie o niebo lepiej i cieplej niż w namiocie! Prosiłyśmy ją by go nam wynajęła. W końcu się zgodziła. Uff… Po kilku dniach wstawiła nam łóżka, jakieś sprzęty i już było super! Mirek widywał się ze mną ile tyle tylko mógł, ponieważ też podjął pracę w Bartoszyckim GS-sie. Pracował jako kierowca „Żuka”, którym razem z konwojentem rozwozili zaopatrzenie do wiejskich sklepów. Rozważaliśmy jak tu powiedzieć jego rodzicom o ciąży i wcale nie było to łatwe! W duszy cieszyłam się, że to nie ja muszę załatwić, to było jego zadanie. Bał się reakcji z jaką przyjdzie mu się zmierzyć. Wpadł na pomysł, że zrobi to podstępem. Udając, że śpi będzie majaczył niby przez sen, i takie tam gry aktorskie! Choć serce waliło w trwodze to wprowadził w czyn swój zamysł. Po paru takich „niby” niespokojnych snach jego mama zapytała wprost.
- Teresa jest w ciąży?
- TAK
- odpowiedź była oczywista.

Któregoś wieczoru Mirek przyszedł do mnie na stancję pełen emocji i powiedział:
- Teresa szykuj się. Matka zaprosiła Cię na kolację, chce z nami pogadać.
- O nie!! Nigdzie nie idę! Zapomnij!!!
- miotałam się przerażona.
- Teresa teraz albo nigdy! Przecież Cię nie zje! - przekonywał.
Wiem, że miał rację. Ale strach przed spotkaniem z nimi był ogromny. Dziewczyny ze stancji, w tym Krystyna, przekonywały mnie, że muszę pójść! Jednak kombinowałam i wykręcałam się jak tylko mogłam by tam nie iść!
- Ja nie mam się w co ubrać! A w tych ciuchach nie pójdę! - była to śmieszna wymówka, ale w tym momencie nie miałam lepszego pomysłu. Nic z tego! Dziewczyny szybko skombinowały mi strój wyjściowy, jedna dała bluzeczkę, druga dołożyła coś od siebie. Jeszcze tylko fryzura i byłam gotowa do wyjścia, nie miałam już argumentu by się wykręcać! Więc poszłam do „jaskini lwa”! Idąc gorączkowo zastanawiałam się jak powinnam się zachować, co powiedzieć. To był jakiś koszmar, czułam że za chwilę chyba zemdleję! W końcu stanęłam przed drzwiami mieszkania, i choć serce łomotało jak szalone, przeżegnałam się i weszłam!

- Dobry wieczór! - powiedziałam chyba zbyt głośno, i jak durna jakaś patrząc na telewizor zapytałam,
- Jaki leci film? - to chyba nerwy tak zadziałały, matko jedyna!
W domu byli jacyś goście, zobaczyłam wcześniej poznanego Mietka z Kętrzyna. Był ze swoją rodziną. „Kurcze chyba nie chcą w takim gronie ze mną rozmawiać?!?” - pomyślałam. Gospodyni krzątała się w kuchni, przygotowując jakąś kolację dla gości i domowników. A ja trochę wewnętrznie się uspokoiłam gdy okazało się, że nikt na mnie nie krzyczy, niczego nie komentuje. Było raczej normalnie więc siedziałam grzecznie i czekałam co będzie dalej. W końcu wszyscy zasiedli do kolacji, przy której rozmowa toczyła się o wszystkim i o niczym. Po kolacji goście jeszcze chwilę posiedzieli i odjechali. „Teraz się zacznie!” - pomyślałam, no i miałam rację!
- Jesteś w ciąży? - zapytała wprost jego mama,
- Tak jestem - odpowiedziałam,
- Skąd wiesz? - zadała trochę dziwne pytanie,
- Byłam u lekarza i stąd wiem.
- Może chcesz usunąć ciążę! My zapłacimy!
- NIE!!! - zawołałam przerażona. Tu zwróciła się do Mirka.
- Jeśli nie chcesz tego dziecka nie musisz się z nią wiązać! Będziemy płacić za Ciebie alimenty - rodzice próbowali przekonać Mirka o swoich „dobrych” zamiarach!
- Nie!!! Dziecko jest moje i będę je wychowywał - odpowiedział stanowczo.
Wciąż jeszcze próbowali go przekonać, ale ja już tego nie słyszałam. W głowie miałam jeden szum! „Co oni do mnie mówią? Usunąć ciążę! Alimenty?!?”. Widząc stanowczość Mirka rodzice musieli odpuścić swoje plany. Jego mama zamyśliła się trochę i po chwili zapytała,
- W którym jesteś miesiącu?
- Koniec trzeciego.

- Trzeba będzie szybko przygotować jakiś ślub - powiedziała niby do siebie - póki nie widać brzucha!
„No tak! Co by na to ludzie powiedzieli?!? Jakby to wyglądało! Co ten Miruś narobił!”
Nieważne! Najważniejsze, że pomału wszystko zaczyna się prostować. Jeszcze chwilę posiedziałam i powiedziałam - Dobranoc, dziękuję za kolację. Na tym skończyła się moja wizyta w domu Mirka. Mirek odprowadził mnie pod sam dom, cieszyliśmy się oboje, że tak dobrze nam poszło!

Choć nikt mnie o to nie pytał a ja nie zaprzeczałam tej wersji, przez cały czas utrzymywaliśmy, że była to ciąża niezamierzona. Jeśli Mirek powiedziałby, że dziecko zaplanowaliśmy, mogłoby się dla nas to źle skończyć. Rodzice mieliby pretekst by powiedzieć „skoro jesteście tacy mądrzy, to teraz radźcie sobie sami i tyle”! I mieliby rację, bo to był akt wariactwa i desperacji z naszej strony! ALE CHYBA SIĘ UDAŁO!!!



poniedziałek, 25 czerwca 2012




Jak już wcześniej było ustalone zamieszkałyśmy razem z Krystyną w internacie. Teraz świecił pustkami, poza kilkoma pokojami zajętymi przez dzieciaki z kolonii nie było nikogo. Praca w kuchni nie była ani ciężka ani lekka, ot jak to w kuchni - mycie garnków, podłogi, obieranie warzyw i kocioł ziemniaków, we dwie dawałyśmy radę! Kiedy w określonym czasie nie pojawiła się kobieca dolegliwość domyśliłam się co jest grane! By jednak się upewnić poszłam do lekarza. Ależ się wstydziłam! To chyba najtrudniejsze badanie jakiemu musiałam się poddać. Będziesz miała dziecko - powiedziała spokojnie Pani doktor - stań jeszcze na wagę, musimy sprawdzać ile będziesz przybierać na wadze - i po chwili dodała - 42 kg. Musisz brać witaminy, bo dzidziuś musi je dostawać. Słuchałam wszystkiego z wielką uwagą. Była to dla mnie czarna magia, nigdy nie miałam do czynienia z kobietami ciężarnymi i temat był mi zupełnie obcy! Nie czułam lęku bo wierzyłam w dobre Anioły, które poprowadzą mnie na właściwą drogą!


W pracy czasami robiło mi się niedobrze, było gorąco a przed oczyma latały plamki. Byłam niedożywiona i osłabiona ostatnim rokiem, a dziecko miało swoje prawa. Ściągało ze mnie wszystko co było mu potrzebne, a ja słabłam z każdym dniem coraz bardziej. Podczas kąpieli pod prysznicem oblał mnie zimny pot, oparłam się o ściankę kabiny i nagle zgasło światło! Ocknęłam się leżąc na podłodze, pochylała się nade mną kolonijna lekarka, klepiąc mnie mówiła:
- Otwórz oczy! Czy już Ci lepiej?!?
- Tak, tak, co się stało?!?
 - byłam zdezorientowana.
- Zemdlałaś! Czy Ty nie jesteś aby w ciąży? - padło pytanie, które mnie ścięło i od razu postawiło na nogi.
- Nie!!! - odpowiedziałam, nikomu poza Krystyną nic nie mówiłam. Gdy się dowiedziała czasami wyręczała mnie w cięższych pracach w kuchni. Poczułam ból na skroni, dotknęłam ją dłonią i zobaczyłam krew. Upadając rozbiłam głowę uderzając się w grzejnik. Dobrze, że kabiny prysznicowe nie miały drzwi tylko zasłonki! Nie wiem kiedy by mnie tam znaleziono, a tak dziewczynki, które były w łazience podniosły alarm! 





 

Źle znosiłam pierwszy okres ciąży i często słabłam. Dni leciały jak szalone i czas koloni zbliżał się ku końcowi. Dla nas to była zła wiadomość ponieważ trzeba było opuścić internat, obie z Krysią nie miałyśmy dokąd pójść. Poprosiłyśmy kierowniczkę by pozwoliła nam pomieszkać jeszcze przez jakiś czas w internacie zanim nie znajdziemy czegoś do mieszkania. Zgodziła się, tyle tylko, że posiłki musiałyśmy robić sobie same, bo do kuchni nie było już dostępu. W tym czasie jadłyśmy głównie kanapki. Któregoś dnia tak bardzo zachciało nam się gotowanych ziemniaków, że musiałyśmy wymyślić coś by je ugotować! Wpadłam na pomysł, że zrobimy to w dużym słoiku po ogórkach! Miałyśmy grzałkę do gotowania herbaty i to wystarczyło! Grzałkę włożyłyśmy do słoika z ziemniakami i po niedługim czasie jadłyśmy pyszne ziemniaki! Smakowały tak, że ho ho i schabowego nie było potrzeba!


Mieszkania nadal nie miałyśmy, a czas było wynosić się z internatu. Nie było wyjścia i znowu pożyczyłam namiot od Krzyśka R. (ten sam namiot, z którego wcześniej korzystałam z Mirkiem). Rozbiłyśmy go nad jeziorkiem, bo tam nie wzbudzał sensacji. Co prawda było już późno, bo zbliżał się koniec wakacji, nie mniej jednak było to miejsce na namioty. Noce były już dość zimne, ale co robić nie było wyjścia. Obie poszłyśmy do biura kadr w „Morenie” z zapytaniem o zatrudnienie, i jak się okazało nie było problemu z przyjęciem do pracy. By nie tracić czasu na zbędne chodzenie wypełniłyśmy dokumenty na miejscu i oddałyśmy je kadrowej. Przeczytała cośmy tam napisały i powiedziała:
- Ale tu nie wszystko jeszcze jest wypełnione, brak adresu zamieszkania. 
- My nie mamy adresu, mieszkamy w namiocie nad jeziorkiem. - spojrzała na nas jakby się przesłyszała.
- Obiecujemy, że jeśli tylko coś znajdziemy, to uzupełnimy dane! - szybko odpowiedziałam, bojąc się, że nie będzie chciała nas przyjąć.
- No dobrze, tylko pamiętajcie!
- Na pewno!
 - zapewniłyśmy.


Udało nam się jeszcze załatwić, żebyśmy chodziły na różne zmiany. Jedna na ranną, druga na popołudniową. Jedna z nas zawsze musiała być w namiocie, by nie zostawał bez opieki. Dokładnie 9 września rozpoczęłyśmy pierwszą pracę. Byłam już w trzecim miesiącu ciąży a warunki, w których żyłam były nieciekawe jak na taki stan. Zwłaszcza mycie się w strumieniu w zimnej wodzie, włącznie z myciem głowy groziło przeziębieniem! Chłodne noce, stres, nie mówiąc już o pożywieniu sprawiały, że było ciężko! Najgorzej było podczas przerw w pracy. Kobiety siadały, jadły kanapki i co tam przyniosły z domu, a mi płakać się chciało… wychodziłam na zewnątrz by nie patrzeć jak jedzą, a na ich pytania
- Dlaczego nie jesz???
- Nie chce mi się, nie jestem głodna.
 - odpowiadałam choć kiszki mi się skręcały. Po kilku takich odpowiedziach domyśliły się, że coś tu nie gra. Ciągle nie jestem głodna?!? Podeszła do mnie kobieta, tak zwany „mąż zaufania”. Były kiedyś takie osoby w brygadach, i zaczęła wypytywać mnie o co chodzi.
- Jeśli nie masz pieniędzy to załatwię Ci „chwilówkę” i kupisz sobie coś do jedzenia. Tak też zrobiła, następnego dnia przyniosła mi pieniądze. Chwilówka to mini pożyczka, wypłacana na poczet wypłaty.








czwartek, 21 czerwca 2012

W trakcie szukaniu trzeciej, kolejnej stancji miałam więcej szczęścia. Szybko udało mi się trafić do pana L. na ulicy Struga, który od lat wynajmował pokoje lokatorom. Powiedział, że ma jedno wolne łóżko w pokoju, w którym mieszkały już dwie inne lokatorki. W ten sposób można było płacić taniej, czynsz wynosił tylko 25 złotych. Jak dla mnie super!!! Wszystkie lokatorki mieszkające w tym domu pracowały, tylko ja jedna wciąż się uczyłam. W związku z tym pan L. powiedział, że mogę zamieszkać tylko do końca roku szkolnego i będę musiała się wyprowadzić. Choć dla mnie nie miało to zupełnie sensu, bo przecież gdy skończę szkołę to stanę się pracująca i tym bardziej będzie stać mnie na opłatę, ale pewnie miał swoją teorię na ten temat. I tak byłam zadowolona, o resztę będę martwić się później. Zamieszkałam razem z Haliną B. i Grażyną (nazwiska nie pamiętam). Obie pracowały w „Bartbecie” jako operatorki suwnic. Były spokojnymi i miłymi dziewczynami, a mi z czasem udało się zaprzyjaźnić z Haliną.


Kamień spadł mi z serca, że nie muszę już martwić się o pieniądze na mieszkanie, ponieważ te, które dostawałam za stypendium wystarczały by je opłacić. Co prawda nie zostawało mi nic na chleb, ale trudno, jakoś może to będzie! A czasami było naprawdę bardzo trudno!!! Były dni, gdy w ogóle nie jadłam. Koleżankom z pokoju mówiłam, że jadłam w szkole i nie jestem głodna, a w szkole mówiłam, że jadłam w domu. I tak dookoła, choć czasami aż słabo mi się robiło. Mirek pomagał ile tylko mógł ale czasami naprawdę nie mógł już nic zrobić, często oddawał swoje kanapki przyniesione z domu. Od czasu do czasu, jednej lub drugiej współlokatorce odkrajałam bardzo cieniusieńkie kromki chleba, tak by nie zorientowały się, że podbieram im jedzenie. Było mi wstyd, że to robię, ale byłam tak głodna, że nie dawałam rady się opanować!!!


W trudnych chwilach nieraz nachodziły mnie głupie myśli - „Przecież mogę robić co tylko zechcę! Nie muszę głodować i się męczyć. Mogę iść do jakiejś pracy albo jak wiele dziewcząt na ulicę! Kto mnie za to zgani?!?”. Za takie myśli natychmiast sama się upominałam „Co za durne pomysły Teresa, weź się w garść i nie świruj! Dasz radę!”. Stawiało mnie to do pionu i szłam dalej, dzień za dniem, tydzień za tygodniem wszystko jakoś leciało. Nie skarżyłam się koleżankom ani wychowawczyni. Nic by to nie dało więc po co komuś głowę zawracać! Bardzo smutno zrobiło mi się tuż przed Świętami Bożego Narodzenia. Mirek znów pojechał z rodzicami na Śląsk do Tych, a ja zostałam sama w opuszczonym domu, gdyż wszystkie lokatorki wyjechały do domów na święta. Koszmarne uczucie. Nawet w domu dziecka było lepiej, wtedy nie byłam sama i stoły były świątecznie nakryte! I jak co roku usiadłam i patrzyłam w okno! Łzy kapały na parapet! Niespodziewanie otworzyły sie drzwi do mojego pokoju. Okazało się, że jedna z dziewczyn jeszcze nie wyjechała i właśnie schodziła z bagażami. Coś ją tchnęło i zajrzała do mojego pokoju. Tą dziewczyną była Zosia, która mieszkała piętro wyżej.
A Ty zostałaś sama? - zapytała.
Yhym. - mruknęłam nie odwracając się od okna.
Trochę ją to zaskoczyło bo myślała, że wszyscy już wyjechali! Ale szybko powiedziała:
- Pakuj się jedziesz ze mną!
- No co Ty. Nie mam pieniędzy!
- Dobra, pakuj się. Nie ma czasu, zaraz będzie pociąg!!!
 - ponaglała.
Wrzuciłam trochę ciuchów do torby i już byłam gotowa. Pędem szłyśmy na dworzec.
- Właściwie dokąd jedziemy? - zapytałam.
- Do mojej mamy, do Trzcianki.
Podróż upłynęła nam dość szybko. Trochę obawiałam się reakcji mamy koleżanki, co powie na niespodziewanego gościa?!? Okazało się, że martwiłam się niepotrzebnie. Mama Zosi była starszą kobietą, z chustką na głowie, bardzo poczciwą osobą. Przyjęła mnie tak jakbym gościła tu już wiele razy. Super, od razu poczułam się swobodnie!!! Święta upłynęły spokojnie, trochę inaczej niż w domu dziecka, lecz wtedy zdałam sobie sprawę, że już każde święta będą wyglądać inaczej!




Dziewczyny wróciły po Świętach z pełnymi torbami zapasów. Chętnie dzieliły się nimi ze mną więc przez pewien czas nie musiałam martwić się o jedzenie. Mama Mirka nie dawała nam zapomnieć o sobie, na różne sposoby próbowała umilić nam życie! W sobie tylko wiadomy sposób dowiedziała się gdzie mieszkam i pewnego dnia zawitała na stancji w poszukiwaniu Mirka. Całe szczęście, że byliśmy w kinie i nie było nas wtedy w domu. Któraś z lokatorek powiedziała jej gdzie jesteśmy, postanowiła więc, że zaczeka przed kinem by nas dorwać!!! Halina B. też ukradkiem poszła pod kino by nas ostrzec, żebyśmy nie wpadli w ręce mamuśki! Po skończonym filmie ludzka rzeka ruszyła do wyjścia, a my porwani prądem razem z nią. Tuż przy drzwiach ktoś chwycił mnie za rękę i odciągnął na bok, była to Halina! Byłam zdziwiona, że ją widzę?!?
- Uważajcie! Mirek Twoja mama, czeka na Was!
- Gdzie?!?
- zrobiliśmy wielkie oczy. Nie spodziewaliśmy się tego, gdy wskazała palcem kierunek. Szybko uciekliśmy za budynek kina. Próżno nas wyglądała!!!

Innym razem mieliśmy mniej szczęścia. Nie mam pojęcia co mnie podkusiło, że poszłam z Mirkiem do jego domu! Rodzice byli w pracy, więc miało być bezpiecznie! I było tylko do czasu, póki mama nie weszła do domu. Myślałam, że umrę ze strachu. Gdy tylko mnie zobaczyła, wściekła się od razu!!! Chwyciła za jakiś kabel od żelazka i nim zdążyłam wybiec uderzyła mnie nim kilka razy! Co za upodlenie! Czułam się jak śmieć!!! Nie bolało mnie uderzenie, ale upokorzona dusza! Długo nie mogłam dojść do siebie! Nie mogłam pojąć jak można kogokolwiek uderzyć!?! To było podłe! Wciąż nie mogła pogodzić się z tym, że jej synek upatrzył sobie taką „nędzną” partię! Byliśmy ze sobą już prawie dwa lata, a jej wrogość nie osłabła ani odrobinę! Choć nigdy nie zadała sobie trudu by mnie poznać, wystarczyło jej że byłam z domu dziecka! Nie czułam do niej wrogości, po prostu schodziłam jej z drogi.

Zakończenie szkoły zbliżało się dużymi krokami. Chcę jednak wspomnieć o wojewódzkim konkursie plastycznym, w którym brałam udział. Temat konkursu „Poznajemy Kraj Rad” pozwalał tworzyć prace w dowolnej technice. Nie za bardzo chciało mi się w nim uczestniczyć, ale za namową nauczycielki zmusiłam się do udziału. Podczas malowania coś tam mi nie wychodziło i tak ścierałam gumką, że prawie wydarłam dziurę! Byłam załamana, bo nie chciało mi się malować od nowa! Aby ratować moje „wypociny” wpadłam na pomysł by zakleić dziurę wydzieranką. Ponaklejałam gdzieś tam jeszcze dodatkowe fragmenty, by wyglądało że tak musi być i dobra! Na koniec polakierowałam moje dzieło i miałam pracę z głowy!

Jakież było moje zdumienie gdy dotarła do mnie informacja, że właśnie zajęłam - II miejsce w konkursie, na który wpłynęło prawie 300 prac!!! Nie mogłam uwierzyć w to co usłyszałam! To chyba pomyłka! Ale jednak nie, naprawdę zajęłam II miejsce! Byłam w szoku - Uff! W nagrodę dostałam talon na książki, który można było zrealizować w księgarni, jakieś mieniące się korale z trzech sznurów i coś tam jeszcze, jakaś drobnostka, nie pamiętam co to było. To było coś, zdobyć takie miejsce! Żałuję, że nie miałam możliwości szkolenia się w tym kierunku, choć w życiu zarabiałam trochę na plastyce.

Zbliżał się koniec roku szkolnego, moje zmartwienie rosło z każdym dniem coraz bardziej. Nie miałam najmniejszego pojęcia co dalej ze mną będzie?!? Będę musiała opuścić stancję i gdzie pójdę? Zaczynałam się bać o mają przyszłość. Tuż przed zakończeniem roku przyszła do mnie z propozycją moja koleżanka Krysia G., którą przeniesiono do Biskupieckiego domu dziecka. Obecnie Krysia mieszkała w internacie.
- Teresa, kucharki powiedziały mi, że w wakacje będzie kolonia w internacie i potrzebują dwie osoby do pomocy w kuchni. Będzie można przez wakacje zamieszkać w internacie, co Ty na to?
- Jezu! Jasne, super sprawa!
- cieszyłam się - Problem mieszkania z głowy! Będzie co zjeść, a i trochę zarobimy! Dzięki, że przyszłaś z tym do mnie!
- Dobra, to zaklepuję miejsca na kuchni.
- Fajnie, dzięki!

Tym sposobem problem mieszkania rozwiązał się sam, już miałam gdzie zamieszkać, przynajmniej przez wakacje. A co dalej to zobaczymy, czas pokaże.

Apel na zakończenie roku, odebranie świadectw ukończenia szkoły i czas na wakacje. Mimo to, że dla mnie miały być pracujące, to jednak na początku było kilka dni wolnych. Postanowiliśmy spędzić je nad jeziorem. Tak więc ja z Mirkiem i Krysia z Tolkiem pojechaliśmy pociągiem do Czerwonki, a dalej kilka kilometrów pieszo nad jezioro i ośrodek wczasowy Dadaj. Ten sam gdzie kiedyś byłam razem z moją nauczycielką od polskiego. Dadaj to piękne miejsce (później wiele razy z rodziną przyjeżdżałam w to miejsce). Pojechaliśmy zupełnie na żywioł, bez zapewnionego noclegu! Ale co tam, wakacje i młodość robiły swoje! Dopiero na miejscu zaczęliśmy rozglądać się za miejscem, gdzie można by przenocować. Bez trudu udało nam się znaleźć jeszcze pusty domek, do którego gospodarz udostępnił nam klucze. Czekały nas miłe chwile - spokój, las, woda, spacery i sielanka!

Nocą przychodziły chwile refleksji. Właśnie wtedy rozważaliśmy z Mirkiem co dalej będzie z nami? Rodzice nie pozwolą nam na bycie razem, nie ma o czym marzyć!?!
- Po wakacjach pójdę do „Moreny”. Zacznę pracować i jakoś musi być!
- A jak byśmy zrobili dziecko?
- wypalił ni z gruszki ni z pietruszki.
- Czyś Ty zwariował?!? - zawołałam.
- Wtedy rodzice może zmienią zdanie? To jest nasza jedyna szansa, może się udać!
- Może się udać, ale niekoniecznie! I co wtedy?!?
- Będziemy żyć bez ich zgody! Nie mamy na co czekać!

Zamyśliłam się trochę, była to trudna i bardzo poważna decyzja, kolejna w moim życiu, którą musiałam podjąć. Zdawałam sobie sprawę, że dziecko to nie zabawa! Będę odpowiadała nie tylko za siebie ale i za maleństwo! O matko, co robić?!?
- Tak czy nie? Tak? - dopytywał.
- Dobrze! Zgadzam się! - odpowiedziałam. Stało się, klamka zapadła. Z tego wyjazdu wróciłam już nie sama…




niedziela, 17 czerwca 2012

Wybierałam numerki na tarczy telefonu i prawie ich nie widziałam. Oczy wciąż pełne łez. Prosiłam w duszy „Boże spraw by to Mirek odebrał telefon, a nie któreś z jego rodziców”. Z bijącym sercem stałam ze słuchawką przy uchu.
Halo - usłyszałam głos Mirka. „Dzięki Ci Panie” - pomyślałam!
Mirek to ja - nie mogłam się powstrzymać i rozpłakałam się.
Co ci jest?!? Gdzie jesteś? - z trudem powiedziałam gdzie jestem.
Przyjdź nie mogę mówić - wykrztusiłam przez łzy.
Zostań tam gdzie jesteś, nigdzie nie odchodź, zaraz będę.
Rzeczywiście po kilku minutach był już przy mnie. „Jak to dobrze, że chociaż Ciebie mam” pomyślałam. Trochę uspokoiłam się i opowiedziałam co mnie spotkało. Usiadł na ławce, opuścił głowę i nie wiedział jak ma mi pomóc.
Nie mam pojęcia co zrobić!?! Na razie zostanę z Tobą, nie zostawię Cię samej w nocy na ulicy. Pospacerujemy, może coś wymyślimy. Kolejna noc z Mirkiem pod gołym niebem, nic strasznego, tylko trochę chłodno.
Może jutro pójdziemy poszukać jakiejś stancji? Pójdziesz ze mną? - zapytałam.
No jasne! W domu mam trochę zeszytów w zapasie i jakieś przybory. Przyniosę Ci je, żebyś miała chociaż na czym pisać w szkole. Książki pożyczysz od koleżanek i jakoś może będzie!?!


Następnego dnia, zmęczona nieprzespaną nocą i z obolałą duszą stanęłam ze swoją klasą do apelu rozpoczynającego rok szkolny. Po zakończonej uroczystości spotkałam się z Mirkiem. Czekało nas trudne zadanie, trzeba było znaleźć jakieś lokum. Czy mi się uda??? Trudno będzie, tym bardziej, że nie mam żadnych pieniędzy! Chodziliśmy od drzwi do drzwi, pukając i mówiąc wyuczoną formułkę.
Dzień dobry. Szukam stancji dla jednej osoby. Nie mam na razie pieniędzy, może mogłabym w zmian pomagać w obowiązkach domowych. Później będę miała pieniądze i będę mogła płacić. Pokrótce opowiadałam co mnie spotkało, lecz wszystkie odpowiedzi były podobne.
Przykro nam, ale na dzień dzisiejszy nic nie mamy. To było do przewidzenia. Trudno się dziwić, bo kto chciałby brać na głowę czyjś kłopot. Tylko w jednym domku tuż obok sklepu na Mickiewicza odpowiedź była inna!!! Właścicielka była trochę otyła, lekko utykała na nogę i miała dziwny zwyczaj plucia na podłogę (nie było to przyjemne)! Ale to właśnie od niej usłyszałam:
Dobrze, przyjmę Cię. Ale będziesz musiała mieszkać ze mną i moim synem w jednym pokoju, bo wszystkie inne mam zajęte przez lokatorki. Co drugi dzień będziesz sprzątała ze Staśkiem w mieszkaniu. Czy się zgadzasz?
Jasne!!! Dziękuję bardzo!!! - byłam bardzo szczęśliwa, udało się! Wzięłam garstkę swoich ubrań i wprowadziłam się do tej Pani.


Stasiek był przybranym synem tej Pani, przygarnęła go z domu dziecka. Był wychowankiem nie naszego lecz domu dziecka nr 1. Był bardzo szczupłym, mizernym, ale bardzo miłym chłopcem, trochę młodszym ode mnie. Mieszkanie było bardzo zaniedbane, a zwłaszcza kuchnia. Nie to było najgorsze, można było posprzątać i wszystko grało! Ale moja wybawczyni okazała się bardzo dziwną kobietą. Miała swoje zasady i trzeba było ich się trzymać! Na przykład Stasiek codziennie przed pójściem do szkoły musiał iść do kościoła na poranną mszę. W pokoju gdzie spaliśmy na szafce był zrobiony ołtarzyk, przed którym codziennie musieliśmy się modlić!!! Jeśli powiedziałam, że właśnie jestem po skończonej modlitwie, to nie miało to żadnego znaczenia, bo ona nie widziała jak klękam i się modlę! Trzeba było zrobić to jeszcze raz. Strasznie tego nie lubiłam ponieważ uważam modlitwę za sprawę indywidualną i bardzo osobistą. O spotkaniach z Mirkiem nie było mowy! Czułam się trochę jak zakładnik! Trudno mieszkało mi się z tą Panią i mimo mojej trudnej sytuacji zaczęłam myśleć o zmianie mieszkania. Mieszkałam tam trochę ponad miesiąc, a już zaczynałam bać się do tego stopnia, by nie powiedzieć jej o zamiarze wyprowadzki!
 

Mirek przyniósł mi zeszyty i jakieś przybory do pisania, więc chodziłam do szkoły z tym co miałam, korzystałam z książek Bożeny M. W międzyczasie złożyłam wniosek o szkolne stypendium. W tamtych czasach dużo uczniów słabiej sytuowanych dostawało taką pomoc. W wniosku opisałam swoją sytuację materialną i ogólnie jak trudno jest mi się utrzymać! Niestety Wysoka Komisja uznała, że jest mi za dobrze!!! I dlatego nie przyznano mi całego stypendium, które wynosiło 50 zł ale tylko połowę czyli 25 zł. No cóż, dobre i to! Choć nie ukrywam, że miałam żal, że potraktowano mnie po macoszemu. Takie życie!!!
 

Z trudem ale udało się nam znaleźć pokój do wynajęcia w bloku na osiedlu. Zamieszkałam tam z jedną koleżanką - Lubą, tak właśnie miała na imię. Miała czarne, długie i kręcone włosy, i była bardzo sympatyczna. Czynsz za stancję wynosił 50 zł. Ja miałam tylko 25 zł stypendium, brakowało więc jeszcze drugie tyle!!! Co robić?!? Mirek wpadł na pomysł, że wieczorami po szkole będzie chodził na dworzec, do rozładunku wagonów i w ten sposób dorobi na czynsz. Była taka możliwość dorobienia pieniędzy i tak też robił. Na czas udawało się nam uzbierać środki na opłaty. Gorzej było z jedzeniem, często byłam głodna. Mirek pomagał mi ile tylko mógł. Jedzenie przynosił z domu, ale tak, by mama nie domyśliła się, że za dużo go znika. Nie trudno domyśleć się jak to wyglądało!?! Mieszkałam tam przez trzy miesiące, niestety stancja okazała się za droga!!! Musieliśmy znaleźć tańsze mieszkanie…

sobota, 16 czerwca 2012


Gdy dotarła do nas wiadomość, że zmierza tu mama Mirka, serca skoczyły nam do gardeł. I co teraz, nie ma wyjścia!?! Zbyt mało czasu by zwinąć namiot, trzeba było szybko gdzieś się schować, a że w pobliżu był rów to łatwo było zniknąć. Mirek został przy namiocie. Ostrożnie wyglądając zza traw śledziłam co będzie się działo! Oj działo się, działo!!! Mama wpadła jak burza, rozejrzała się za mną i nie widząc mnie zapytała Mirka gdzie jest taka i owaka!!! Nie będę tu przytaczać słów, których użyła, jednak można się ich domyśleć. Myślałam, że umrę ze strachu. Mirek próbował z nią dyskutować, a w tym czasie mama z furią wpadła do namiotu. Wszystko fruwało na zewnątrz, namiot ledwie się trzymał. Gdy zmęczyła się tym atakiem, postanowiła, że zaczeka na mój powrót, usiadła na trawie przed namiotem i czekała. Czekałyśmy tak obie, tylko że ja miałam przewagę, bo ją widziałam i miałam czas. Lecz ona wzburzona nie zamierzała odpuścić i również czekała cierpliwie. W końcu jednak dała za wygraną, coś tam jeszcze pogadała do Mirka i poszła. Dopiero wtedy wyszłam z ukrycia. Nie pozostało nam nic innego jak tylko zwinąć namiot i poszukać gdzieś bezpiecznego miejsca. Było już dość późno, nadchodził zmierzch. Postanowiliśmy, że zrobimy to następnego dnia, a tę noc przespacerujemy, trochę posiedzimy na ławce i czas jakoś zleci! By nie ciągać ze sobą pakunków, wpadliśmy na pomysł by schować je gdzieś w krzakach na cmentarzu. Tam nikt nie chodzi po nocy, więc będą bezpieczne. I tak też zrobiliśmy. Noc trochę się dłużyła, ale w końcu przyszedł nowy dzień. Zabraliśmy swoje rzeczy z cmentarza i poszliśmy poszukać nowego, dogodnego miejsca na biwak. Znaleźliśmy je na łące w pobliżu miasta, lecz niezbyt od niego oddalonego! Tym razem zbudowaliśmy sobie palenisko z cegieł, z trzech stron ścianki, a na wierzchu można było postawić patelnię, którą Krzysiek R. znalazł gdzieś w rupieciach w warsztacie. Tak ją wyczyścił szlifierką, że błyszczała lepiej od nowej! I tym sposobem mieliśmy patelnię.


Nocą chodziliśmy podkopywać ziemniaki z pola należącego do domu dziecka. Baliśmy się, że ktoś nas przyłapie i będzie wstyd!!! Tym bardziej, że było to tuż pod oknami mieszkania Mirka. Byliśmy głodni, musieliśmy coś jeść! Ziemniaki pokrojone w plasterki smażyliśmy na wyszlifowanej patelni. Poza nożem i patelnią nie mieliśmy nic więcej!!! Krążki rzucaliśmy wprost na gazetę i jedliśmy palcami! Czasami jedliśmy je na wpół surowe, bo żadne z nas nie mogło doczekać się aż będą gotowe! Na łące, na której rozbiliśmy namiot pasły się krowy. Nie zwróciliśmy na to wcześniej uwagi! Gdy tylko wyczuły ziemniaki, podeszły nocą pod sam namiot. Świtało już gdy usłyszeliśmy jakieś szamotanie. Patrzymy, a tu krowi łeb w namiocie!!! Przestraszona mówię do Mirka:
- Wygoń tą krowę!!! Bo nam porwie całkiem namiot!
- Ja nie idę
 - odpowiedział mój bohater,
- Idź, bo ja się boję!
- Ale ona ma takie wielkie oczy i patrzy na mnie, nie idę!!!

Myślałam, że padnę że śmiechu. Tak nas to rozbawiło, że zaczęliśmy oboje się śmiać. Pewnie krowa sama się nas wystraszyła, bo poszła sobie i już nas nie niepokoiła. Więcej już nie zostawialiśmy żadnych obierek na zewnątrz namiotu.


Po kilku dniach odnalazł nas Wujek Mietek z Kętrzyna. Był to brat mamy Mirka. Całkiem w porządku gość. Nie pouczał, nie umoralniał, tylko zapytał czy mamy jakieś pieniądze?
- Niby skąd mamy mieć!?! - odpowiedział Mirek,
- To trochę Wam zostawię, jednak na długo to nie wystarczy. Ale Ty się Miruś nie wygłupiaj tylko wracaj do domu, chyba nie chcesz tu zimować?!?
Chwilę jeszcze porozmawiał i poszedł. Pomimo naszych obaw, nikomu nie zdradził gdzie jesteśmy. W jednym na pewno miał rację, małymi kroczkami zbliżała się zima, a ja muszę zaraz wracać do szkoły. Zostały tylko dwa tygodnie wakacji!!! Doszliśmy do wniosku, że wystarczy tej tułaczki! Mirek jakoś pogodził się z rodzicami, a ja wyjechałam do Lipowa. Opowiedziałam chrzestnej co tak długo zatrzymało mnie w Bartoszycach, ale chyba nie za bardzo ją to interesowało! Trochę źle się z tym poczułam.


Jeszcze tylko kilka dni i czas wracać do szkoły! Nadszedł ostatni dzień przed rozpoczęciem roku szkolnego, a ja nie mam niczego! Ani zeszytu, ani nawet głupiego ołówka!!! Jak mam iść do szkoły tak nieprzygotowana?!? Z Lipowa odjeżdżały tylko trzy autobusy w ciągu dnia. Dwa już odjechały, a Chrzestnej ani śladu!!! Zaczęłam wpadać w panikę, że nie zdążę na ostatni autobus! A ja nie mam pieniędzy na bilet. Niemal z płaczem biegałam i szukałam Chrzestnej. Przecież obiecała, że mi pomoże, dlatego tu jestem!!! Gdzie się teraz podziała, zaraz będzie autobus! Co mam zrobić??? Wszystko to obserwowała sąsiadka, która zawołała mnie i powiedziała:
- Teresa pożyczę Ci pieniądze na bilet, a potem Weronika mi je odda. Nie martw się i jedź do tej szkoły.
Myślałam, że z radości ją ucałuję. Dała mi 150 złotych (piszę tu o starych pieniądzach), a bilet kosztował wtedy tylko 72, super. Za chwilę podjechał autobus więc szybko chwyciłam siatkę z jakimiś ciuchami i biegiem do środka. Później dowiedziałam się, że Chrzestna specjalnie chowała się przede mną. Nie miała pieniędzy i było jej wstyd.


Jechałam do szkoły i zastanawiałam się jak sobie poradzę?!? Przecież nie mam niczego, ani pieniędzy, ani podręczników, dosłownie nic!!! Moje myśli były czarne jak noc!!! Po przyjeździe do Bartoszyc poszłam prosto do internatu. Tego dnia zjeżdżali się wszyscy uczniowie. Na tablicy w holu wisiały listy przyjętych do internatu. Przystanęłam i czytałam, szukając swojego nazwiska. Lecz nigdzie go nie widzę! Serce zaczęło mi walić jak oszalałe, czytam jeszcze raz i nic!!! Zaczęłam cała drżeć, jeszcze raz prześledziłam uważnie wszystkie listy, niestety nie ma mnie na nich. Poszłam do dyrektorki Ireny H. i mówię:
- Pani dyrektor, nie ma mnie na żadnej z list przyjętych do internatu?!? Pani dyrektorka nie przerywając przekładania papierków na biurku powiedziała:
- To znaczy że nie jesteś przyjęta!
- Ale jest już noc, a ja nie mam gdzie spać! Nikt nie powiadomił mnie, że nie jestem przyjęta!
 - omal nie zaczęłam płakać.
- To co ja Ci na to poradzę?!? - całkiem spokojnie mi odpowiedziała.
Zamurowało mnie, nogi miałam jak z waty. Odwróciłam się i wyszłam. Na dworze było już całkiem ciemno! Stałam i nie wiedziałam, w którą stronę mam się udać, każda wydawała się dobra albo zła! Usiadłam na murku przed szkołą i patrzyłam w okna mieszkań, w których ludzie jedli kolację, szykowali łóżka do spania. A ja…? Zostałam na ulicy, niczyja!!! Bez domu, nikt nawet o mnie nie zapyta, nikt nie będzie się martwił!!! Łzy gęsto spływały po policzkach. Teraz wiem co czują ludzie bezdomni!!! Serce krwawiło, krtań zaciśnięta do bólu. Dopiero teraz, tak naprawdę poczułam, że jestem zupełnie sama. Nie ma mnie już w domu dziecka, Chrzestnej obojętne jest co ze mną będzie. Rodzeństwo? Oni są zbyt mali, nie mam żadnej rodziny!?! Szłam szurając nogami, przez opadające liście i płakałam tak strasznie jak chyba nigdy dotąd!!! Pytałam w myślach „Mamo gdzie jesteś?!? Dlaczego Cię nie mam???”. Tej odpowiedzi nigdy nie dostałam! Przyszła mi myśl, że chyba pójdę utopić się w Łynie!!! Niech już wszystko się skończy, nie dam rady tak dłużej. W tym momencie jakby coś we mnie wstąpiło, otarłam oczy i powiedziałam sobie na głos:
- Nie poddam się. A jeśli utonę, to jako kogo mnie wyłowią??? Jako kolejnego NN??? Czy tylko na tyle zasłużyłam!?! Kto zgłosi, że zaginęłam? Nikt… nikt!!! Będę żyła, na przekór wszystkiemu będę walczyć o godne życie!


W budce telefonicznej wykręciłam numer. Numer telefonu do domu Mirka…

środa, 13 czerwca 2012

Podróż do Bartoszyc nie była dla mnie już taką traumą, całkiem spokojnie dotarłam do celu. Pierwsze kroki skierowałam do Urzędu Miejskiego celem odebrania mojego dowodu. Następnie poszłam odwiedzić moje rodzeństwo w domu dziecka, obiecałam im to i nie mogłam przecież o nich zapomnieć! Tuż obok domu dziecka znajdował się prywatny warsztat stolarski. Pracował tam wspólnie z ojcem kolega Mirka Krzysiek R. To za jego pośrednictwem próbowałam wywołać go z domu, bo przecież Mirka rodziców unikałam jak ognia!!!


No i bum!!! Wiadomość uderzyła mnie jak obuchem w głowę! Mirek wyjechał właśnie z rodzicami do siostry na Śląsk! Choć bardzo wykręcał się od tej podróży i wiedział, że przyjadę właśnie w tym terminie, to jednak musiał jechać. To on był kierowcą i prowadził auto wypakowane po brzegi podarunkami dla Eli! Byłam załamana, co robić? Czekać aż wróci, czy wracać do domu?!? Wtedy z pomocą przyszedł Krzysiek. Zaproponował mi, żebym przeczekała w takim niby „Klubie”, który urządzili sobie z chłopakami. Może wróci szybko?!? Postanowiłam, że będę czekała! Klubo-pokój był całkiem przyjemnie urządzony, wszystko było w drewnie. Krzysiek popisał się swoim talentem stolarskim! Nie ma co! Po wejściu okazało się, że nie widzę żadnego miejsca gdzie można by się było przespać!?! Spojrzałam na kolegę a on tylko się zaśmiał i podszedł do ściany. Odbezpieczył coś i opuścił się tapczan, łaaał!!! Byłam pod ogromnym wrażeniem. Zostawił mi klucze i poszedł. Pozostało mi tylko cierpliwie czekać!


Po pięciu długich dniach ktoś zapukał do mojego klubo-pokoju! Nie wiedziałam kto o tak późnej, wieczornej porze może chcieć mnie odwiedzić?!? Ostrożnie więc otworzyłam drzwi, a tam zobaczyłam Mirka! Myślałam, że oszaleję z radości!!! Nareszcie! Uściskom nie było końca. Mimo, że bardzo zmęczony po wielogodzinnej jeździe, wymknął się z domu by przybiec do mnie! Nasi koledzy donieśli mu gdzie jestem i jak długo na niego czekam. Mieliśmy kilku sympatyków, którzy kibicowali naszej miłości! Bo chyba coś takiego kiełkowało w naszych sercach??? Byliśmy młodzi i tak naprawdę każde z nas dopiero uczyło się uczuć. Tego wieczoru Mirek nie wrócił do domu. Noc należała do nas!!!


Pomimo tego, że długo byliśmy parą, nigdy wcześniej nie doszło między nami do pełnego zbliżenia. Wszystko kończyło się na pocałunkach i pieszczotach. Mimo, że czasem nalegał, moja odpowiedź zawsze brzmiała - nie! nie! nie! Nasłuchałam się od koleżanek jak to boli, jak leje się krew i w ogóle masakra!!! Strach był większy od namiętności. Ale tej nocy mogłam odważyć się na ten akt! Lęk nie opuszczał mnie ani przez chwilę, przed oczyma miałam kałuże krwi!!! Koszmar! Czerwona ze wstydu na samą myśl, że miałby dotknąć mnie w wiadome miejsce, automatycznie trzymały go moje ręce!!! Mimo, że chciałam mieć już to za sobą. Powoli, krok po kroku, uczyliśmy się siebie. Był bardzo delikatny, czuły, nie nalegał, powolutku pozwolił mi się otwierać, tak że momentami płakałam. Nie wiem dlaczego?? Myślę, że wszystkiemu winna była burza hormonów!


Noc pełna uniesień zdawała się być za krótka! Zbyt szybko odeszła, a słońce natarczywie zaglądało w nasze okno! Nie było tak strasznie jak sobie to wymalowałam, obraz utraty dziewictwa okazał się całkiem pogodny!


Chwila drzemki i musieliśmy się rozstać. Ja i tak już zbyt długo zatrzymałam się w Bartoszycach, trzeba było wracać do Lipowa. Miałam jeszcze chwilę czasu do odjazdu autobusu więc Mirek poszedł do domu, ale miał wrócić by odprowadzić mnie na dworzec. Gdy wrócił był jakiś dziwnie odmieniony! Nie ten sam.
- O co chodzi?!? - zapytałam,
- Starzy wściekli się, że nie wróciłem do domu na noc. Domyślili się, że byłem z Tobą.
- I co? - dopytywałam,
- Nic, matka krzyczała. Wściekła powiedziała „Tak dłużej być nie może! Wybieraj, albo dom, albo Teresa!!!”
- I co?!? - byłam w szoku,
- No nic. Rzuciłem klucze na podłogę i wyszedłem.
- I co teraz?!?
- Nie wiem.

- Mirek, nie mogę teraz wyjechać! Nie mogę zostawić Ciebie samego! Zostaję z Tobą - zdecydowałam.


Poszliśmy do kolegi Krzyśka R. by oddać klucze do „Klubu” i powiedzieliśmy co się stało. Wtedy on zaproponował nam namiot, który miał w warsztacie. Zawsze to coś! W klubie nie mogliśmy się zatrzymać, bo to miejsce znała mama Mirka i szybko by nas tam znalazła! A tego nie chcieliśmy! Krzysiek wynalazł jeszcze jakiś materac i dwa koce. Namiot rozbiliśmy nad jeziorkiem Mleczarskim przy wodospadzie, od którego rowem płynął strumyk. Można było się tam umyć i trochę przeprać bieliznę. Z drogi nie było nas widać więc czuliśmy się tam bezpieczni. Można by pomyśleć, że było nam fajnie. Jednak to, że noce były już trochę zimne i ciągnęło chłodem od ziemi, a dwa koce to za mało, stąd czuliśmy lekki dyskomfort! Rozłożyliśmy więc na ziemi dużo gazet, gdy któreś z nas spadło w nocy z materaca, to papier stawał się dobrą izolacją. Pieniądze, które Mirek miał w kieszeni i moje przeznaczone na bilety szybko się skończyły! Kupiliśmy chleba, smalec i sól, ot i całe nasze królestwo!!! Nocą zakradaliśmy się do ogródków działkowych po pomidory i ogórki. Byliśmy głodni, więc kanapki smakowały wyśmienicie. Było w miarę spokojnie do czasu gdy odkryła nas mama Mirka. Dobrze, że kolega przybiegł by nas ostrzec, że właśnie tu idzie!!!



poniedziałek, 11 czerwca 2012

Chrzestna, która mnie odwiedziła była jak tchnienie nowej Nadziei, nowego jutra! Dała kilka wskazówek jak mam dotrzeć do Lipowa, w którym mieszkała.
- Najpierw dojedziesz do Olsztyna - powiedziała - w Olsztynie kupisz bilet do Nidzicy, w Nidzicy wysiądziesz i poszukasz autobusu do Lipowa. Tam wysiądziesz, bez trudu mnie znajdziesz, to nieduża wioska, wszyscy się znają. Słuchałam tego z wielką uwagą. Miała to być moja pierwsza samodzielna podróż! Nie licząc nieszczęsnej ucieczki! Porozmawiała jeszcze trochę, zostawiła trochę pieniędzy na bilety bym miała za co do niej dojechać i odjechała.
 Od tej chwili żyłam tylko tym co mnie czeka. Czas dłużył się strasznie, już chciałam wyjść z domu dziecka, ale jednocześnie bałam się tego co mnie spotka w tym wielkim i obcym dla mnie świecie!?! Z chwilą uzyskanie pełnoletniości złożyłam wniosek o usamodzielnienie. Tak samo postąpiła jeszcze jedna koleżanka Teresa Sz. Tylko, że ona mieszkała w Lidzbarku Warmińskim i po nią miał przyjechać ojciec, miała więc o wiele łatwiejszy start w dorosłość! Pierwszą sprawą urzędową, z którą musiałam się zmierzyć było złożenie wniosku o wydanie Dowodu Tożsamości. Pamiętam jak długo siedziałam na korytarzu urzędu, stres zżerał mnie od środka tak, że cała się telepałam. Przepuściłam kilka osób nim odważyłam się przekroczyć próg pokoju. W końcu weszłam i wydukałam o co mi chodzi. Całkiem miła urzędniczka przyjęła wniosek i powiedziała bym zgłosiła się po dowód za miesiąc. Nie było tak strasznie jak myślałam!!! Było okej!!!


Zastanówcie się przez chwilę, jak można usamodzielniać jakiekolwiek dziecko, które jeszcze nie ukończyło szkoły!?! To nienormalne!!! Nikt nie sprawdzał dokąd chcę pójść! Co z tego, że powiedziałam iż zamieszkam u chrzestnej! Przecież mogłam powiedzieć, że zamieszkam gdziekolwiek!!! Nie miało to znaczenia, wszystko odbywało się na zasadzie – „chcesz iść, to idź” i tyle Cię tu widzieli!!!


Zakończył się rok szkolny, dostałyśmy z Teresą Sz. pewną kwotę pieniędzy na tak zwaną „wyprawkę”. Nie pamiętam ile tego dokładnie było, ale pamiętam co za to kupiłam, bo musiałam rozliczyć się rachunkami z wydanych pieniędzy. Pomyślałam, co by tu kupić najpotrzebniejszego? I doszłam do wniosku, że muszę mieć kołdrę, poduszeczkę, pościel i trochę bielizny, i to było wszystko na co wystarczyło mi kasy!!! Niewiele tego było.
 Mogłam z sobą zabrać również odzież, którą miałam na swoim stanie. Nadszedł ostatni dzień mojego pobytu w domu dziecka. Swoje rzeczy zapakowałam w jakieś torby typu reklamówki, kołdrę, poduszkę i pościel w plastikowy worek. Zapakowałam tyle ile dałam radę unieść, a że byłam drobna, to niewiele tego było. Pożegnałam się z siostrą i bratem i obiecałam im, że będę widywać się z nimi by się nie martwili. Nie zapomnę o nich jak mama!!! Było mi smutno, bo oto kończył się drugi rozdział w moim życiu. W pierwszym wszystko zależało od mamy, w drugim od domu dziecka. Ale trzeci będzie zależał wyłącznie ode mnie! I to była wielka niewiadoma! Co mnie spotka? Jak sobie poradzę w bezwzględnym świecie! Wypłynę na powierzchnię czy utonę?!? Wzięłam więc swoje pakunki na plecy i wyszłam za bramkę domu. W drogę, której nie znałam. Miałam wrażenie, że nikogo to nie obchodzi co się ze mną stanie. Tyle byłam warta!!! 




Dziś pisząc to i wracając pamięcią do tamtej chwili chce mi się płakać!!! Jak można było tak lekko pozbyć się dziecka, bo właściwie byłam nim jeszcze!!! Nie dostałam żadnych pieniędzy na początek, na jakikolwiek godny start!!! Trudno w to uwierzyć, ale to niestety prawda!!! Historia powtórzyła się z moim bratem! W chwili jego usamodzielnienia zadzwoniłam do Kuratorium Oświaty i upomniałam się o jego uposażenie. Taką oto otrzymałam odpowiedź:
- Państwo już dość łożyło na jego utrzymanie.
- To lepiej nich go od razu zamkną za jazdę na „gapę”, za to że ukradnie jedzenie! To jest chore, to najprostsza droga do kryminału!!! - piekliłam się, pamiętając mój trudny czas. Pani po drugiej stronie odłożyła słuchawkę, nie chciała ze mną rozmawiać. Dobrze, że miał mnie! Ja nie miałam takiego wsparcia i ciężko walczyłam o moją godność i przetrwanie!
  


Z moim bagażem i pieniędzmi, które zostawiła mi Chrzestna poszłam w stronę dworca. Znalazłam autobus do Olsztyna i ruszyłam w podróż. Bardzo się bałam by nie zabłądzić, bo co wtedy pocznę? Byłam bardzo skupiona by tak się nie stało. Zmęczona ale szczęśliwa późnym popołudniem dotarłam do Lipowa Udało się!!! Mieszkanie chrzestnej było raczej biedne. Stare drzwi, ciemna sień, ogólny stan mieszkania bardzo mnie przygnębił! Jedzenie raczej biedne, nawet bardzo! Ale to nic, dam radę, to tylko przez wakacje - pocieszałam się. Później będę w internacie, do którego złożyłam podanie o przyjęcie opisując, że nie mieszkam już w domu dziecka, tylko ponad sto kilometrów od szkoły więc nie ma mowy o dojeżdżaniu. Internat był duży, nawet bardzo! Nie powinno być kłopotu z przyjęciem. Podałam aktualny adres do Chrzestnej, u której teraz mieszkałam. Wakacje były ciepłe, pogoda ładna a atmosfera całkiem spokojna. Mirek z kolegą przyjeżdżał do mnie na motorze, zostawał dzień, dwa i wracał do Bartoszyc. Dużymi krokami zbliżał się czas odbioru mojego Dowodu Osobistego, po który musiałam jechać do Bartoszyc. Umówiłam się z Mirkiem, że wtedy się spotkamy.

sobota, 9 czerwca 2012

Na zdjęciu ja

Rankiem po przebudzeniu żadnej z nas nie przyszło do głowy, że nasze zniknięcie zostało odkryte, a co gorsze, że dyrektor o wszystkim już wie! Po śniadaniu kazał nam stawić się u siebie w gabinecie, wiedziałyśmy już o co chodzi i obleciał nas strach.
- Gdzie to panny wychodziły w nocy?!?
A my nic, cisza. Powtórzył więc pytanie, a my dalej milczymy. I tak przez całe przesłuchanie. Kary oczywiście nas nie ominęły. Ale co tam, damy radę!!!

Po dwóch dniach Mirek wymyślił sobie, żeby znowu spotkać się nocą. Ponieważ jego rodzice wrócili mieliśmy się spotkać nie w domu tylko w altanie. Mirek czasami nocował w tej altance, była urządzona prawie jak dom! Rodzice mogli go kontrolować z okien mieszkania, więc uważali, że nic nie umknie ich uwadze. Jeśli będziemy ostrożni to nas nie „nakryją” i wszystko będzie grało! Mieliśmy spotkać się w czwórkę, tzn. ja z Mirkiem i koleżanka z Tolkiem, powinno się udać! Wszystko pięknie, tylko co z wyjściem?!? Dopiero co zaliczyłyśmy wpadkę!!! A pójść się chciało i to bardzo. Wymyśliłam sobie, że nie wpadnie nikomu do głowy, że będziemy na tyle głupie i bezczelne by powtórzyć wyskok i to w tak krótkim czasie. Nikt nie będzie nas sprawdzał!!!

Uwierzyłam w powodzenie tego pomysłu na tyle, że dwa dni później poszłyśmy znowu! Na spotkaniu było bardzo przyjemnie, siedzieliśmy z chłopakami przy muzyce i ot tak - zwyczajnie gadaliśmy. O wszystkim i o niczym, czyli przysłowiowym „chlebie i niebie”, nic złego się nie działo. Dość późno wróciłyśmy do swoich pokoi i udając, że nic się nie stało poszłyśmy spać. Niestety mój pomysł okazał się bardzo zły!!! Znowu odkryto nasze wyjście z domu, ależ wynikła z tego afera na cały dom! Zabrano nam kieszonkowe (w pewnym okresie dawano nam raz na miesiąc po 5, 10 lub 15 złotych, w zależności od wieku dziecka). Dostałyśmy zakaz wychodzenia do miasta i w ogóle każdy rodzaj kary, jaki tylko zdołali wymyślić. Było ciężko! Więcej nie powtórzyłam żadnego wyskoku!!! Moje notowania w domu dziecka bardzo spadły! Miałam „przerąbane”!

Dyrektor wezwał mnie i Mirka na rozmowę do swojego gabinetu. Poszliśmy z duszą na ramieniu. Siedział groźny za biurkiem, z zamkniętymi oczyma, tylko od czasu do czasu zerkając na nas. Było w tym coś złowieszczego! Atmosfera była naprawdę mocno nieprzyjemna. Jego milczenie wydawało się wieczne, aż w końcu odezwał się zadając Mirkowi pytanie:
- Co kawaler zamierzasz dalej zrobić? Ty wiesz, że ona jest nieletnia?
- Tak wiem, nic złego nie robimy tylko… - Dyrektor nie dał mu dokończyć zdania, tylko posypał się cały wykład na temat naszej moralności i w ogóle o jego bezczelności, że w tak młodym wieku próbuje wejść w zdanie by się bronić.
- Teresę mogę odesłać do hufca pracy, bo stanowi zagrożenie i demoralizuje młodzież! A Ciebie… - tu zwrócił się do Mirka - mogę oskarżyć o zagarnięcie Mienia Państwowego, radzę Wam się zastanowić! I kazał nam wyjść.

Gdy to usłyszałam, myślałam że spadnę z krzesła. Właśnie dowiedziałam się, że jestem „MIENIEM PAŃSTWOWYM”!!! Co za koszmar! Czyli co, jak mam to rozumieć? Masakra, nie widzi we mnie człowieka tylko jakieś „zasrane MIENIE”! Moja wartość i wiara w ludzi znowu spadła do zera, widać ja do nich nie należałam!!! Jednym zdaniem zburzył pozornie ułożony spokój i ład. Miałam wszystkiego serdecznie dość!!! Znowu musiałam szarpać się z własnymi emocjami. Po latach, o tej rozmowie dowiedzieli się rodzice Mirka. Byli wściekli, że nie wiedzieli o tym, bo nie pozwoliliby na jakiekolwiek ciąganie i przesłuchiwanie ich syna! Nie mogli sobie tego darować, kipieli ze złości. No tak! Szczęśliwiec… jego miał kto bronić, a ja…? Musiałam radzić sama sobie.

Zbliżałam się do osiemnastki, jeszcze tylko kilka miesięcy i będę pełnoletnia!!! Nie wiem czego oczekiwałam po tej swojej pełnoletniości! Byłam dopiero w drugiej klasie ZSO, a została mi jeszcze trzecia! I jak mam tak długo tu wytrzymać i co dalej z moim życiem?!? Mamo gdzie Ty jesteś?!? Dlaczego mnie zostawiłaś?!? Jak mam żyć, kto mi to powie? Kto wskaże drogę??? Moja dusza wyła z bezsilności, łzy znowu ciekły po policzkach! Nikogo to nie obchodziło, że przeżywałam bardzo trudny okres! Takich dzieci był cały dom i trudno zająć się wszystkimi, trzeba żyć dalej! Rodził się we mnie coraz częściej żal do mamy, przecież mogła chociaż odwiedzać nas, napisać jakiś list, cokolwiek?!? Dać jakikolwiek znak, że pamięta…, a tak…???

Niedługo, może ze dwa miesiące przed ukończeniem osiemnastego roku życia, przyszła do mnie wychowawczyni i powiedziała:
- Teresa ktoś do Ciebie przyjechał,
- Do mnie?!? - nie potrafiłam zrozumieć, jak to możliwe i kto?!?
Poszłam więc na wizytę. Była to kobieta w średnim wieku, patrzyłam na nią i nie mogłam jej z nikim skojarzyć. Nie miałam pojęcia kim jest?!? W jaki sposób mam się do niej zwracać? Przywitałyśmy się, lecz rozmowa wcale się nie kleiła. Pytała „jak mi tu jest” i takie tam zdawkowe gadki. Opowiadała o jakichś dzieciach, a ja dalej nie wiedziałam z kim rozmawiam!?! Wstydziłam się zapytać, myślałam że zrobię jej tym przykrość ponieważ jej nie pamiętam! Próbowałam wysondować podczas rozmowy kim jest ta Kobieta?

I jest!!! BINGO!!!

Okazało się, że jest moją Matką Chrzestną. Była dobrą koleżanką mojej mamy, czyli właściwie obcą osobą. Im dłużej rozmawiałam z nią, tym bardziej wylewałam wszystkie swoje żale. Opowiedziałam o Mirku i całej sytuacji panującej w domu. Miałam okazję, bo ktoś wreszcie chciał tego wysłuchać! Wtedy Chrzestna Weronika W. powiedziała:
- Mogę Ci pomóc. Niedługo kończysz 18 lat, więc na własne żądanie możesz się usamodzielnić. Przyjedziesz do mnie do Lipowa, pomieszkasz przez wakacje, a po wakacjach zamieszkasz w internacie i ukończysz szkołę i jakoś to będzie! Byłam przeszczęśliwa! Dobrze się składało, pierwszego czerwca kończyłam 18 lat, a rok szkolny kończył się dwudziestego czwartego! Więc tylko 24 dni dłużej musiałam pobyć w domu dziecka! Dziś myślę, że Chrzestna wypowiedziała tę propozycję pod wpływem emocji, które udzieliły się jej, nie przemyślawszy wcześniej sytuacji. Oczywiście chwyciłam się tego planu jak tonący brzytwy!!! Myślałam, że chwyciłam Anioła za nogi, niestety…!!!





czwartek, 7 czerwca 2012

Dziś ponownie proszę wszystkie osoby odwiedzające mój Blog o udostępnienie linku swoim znajomym, czy też wklejenie go na innych stronach lub forach. Bo tylko wtedy istnieje większa szansa na ułożenie moich życiowych puzzli. DZIĘKUJĘ WSZYSTKIM SERDECZNIE!!! 


W momencie, gdy z Mirkiem byliśmy już parą, chodziłam do drugiej klasy ZSO. Zasadnicza Szkoła Odzieżowa na kierunku (chyba już wymarłym?!?) - Dziewiarz Maszynowo Ręczny. Kto dziś jeszcze pracuje na takim sprzęcie??? W mieście było kilka innych szkół. Ale ja wybrałam tą, nie dlatego że pałałam miłością do dziergania, tylko dlatego, że szła tam moja koleżanka z podstawówki - Bożena M. Do tej samej szkoły chodziła Krysia G., ta sama Krysia z naszego domu dziecka. Wspominam o tym ponieważ z Krysią czeka nas jeszcze dużo różnych przygód, niekoniecznie dobrych! W domu dziecka Dyrektor wpadł na dziwny pomysł, by część dzieci przenieść do innych domów dziecka w innych miastach. I tak Krysia wylądowała w Biskupieckim domu dziecka, a jej siostra Agnieszka została w naszym. Był plan by również nas z siostrą rozłączyć. Gdy ta wieść dotarła do mnie myślałam, że się rozpadnę!!! Ze strachu, że ją stracę robiłam wszystko by tak się nie stało, prosiłam i płakałam aż do skutku. I dzięki Bogu udało się - zostałyśmy razem. Krysia na czas nauki zamieszkała w internacie, który znajdował się tuż obok szkoły, a ja nadal mieszkałam w domu dziecka. Jej siostra Agnieszka poszła do ogólniaka, później zrobiła studia prawnicze i została prokuratorem. Po jakimś czasie dowiedziałam się, że jest adwokatem, bo powiedziała, że „woli bronić ludzi, niż oskarżać”. Wiele dzieciaków z naszego domu dziecka wyrosło na porządnych ludzi!!! Niektórym jednak się to nie udało! Niestety.



BYŁAM TAM


Dzieci ptaki, pisklęta wyrzucone z gniazd
Kwiliły cichutko
Nocami zbyt czarnymi, by spać
Rankami zbyt chłodnymi, by wstać
Po omacku szukając ciepła
Wypatrywały oczy, pełne deszczu
I gubiły dni, miesiące, lata
Jak drzewa liście, jeden po drugim
Aż nie zostało nic!
Jedne wyfrunęły silne
Inne zbolałym refrenem
Wyrzuciły swoje pisklęta z gniazd
Te którym skrzydła nie odrosły, poczłapały wolne
By wtopić się w tłum, śmietnikowych robali
W embrionalnej pozie, kołysząc własne
NIC!!!



Mirek mieszkał na wyciągnięcie ręki. Często wychylał się przez okno w łazience (bo tam mógł się zamknąć i nikt nie wiedział, że w jakiś sposób kontaktuje się ze mną). On wyglądał z okna w łazience, ja z okna w prasowalni. Siadałam i patrzyłam w jego okna, a czasami po prostu potrzebowałam wyciszenia, by przemyśleć co nieco. Rzadko na dłużej udawało mi się być samej, bo zaraz robił się wianuszek dziewczyn wokół mnie, no i żegnaj spokoju!!!


To dziwne!?! Mam tak do dziś, że gdy tylko gdzieś przysiądę na chwilę, zaraz ktoś jest obok. Nauczyło mnie to, że nie potrafię być sama.


Któregoś razu rodzice Mirka zaplanowali wyjazd do Kętrzyna by odwiedzić rodzinę. A ponieważ mieli tam zanocować, Mirek wiedząc o ich planach postanowił to wykorzystać. Umówił się z kolegami i koleżankami na imprezkę. Chata wolna, trzeba korzystać!!! Oczywiście ja z koleżanką też byłyśmy zaproszone. Tylko jak urwać się z domu dziecka i to jeszcze nocą!?! Postanowiłyśmy z koleżanką opracować plan. Budynek miał wysoki parter i nie łatwo było wyskoczyć przez okno! Lecz co tam, jeśli się czegoś bardzo pragnie, to można wszystko!!! Obeszłyśmy budynek w poszukiwaniu dogodnego miejsca na taki wyczyn, no i znalazło się!!! Było to okno w zmywalni, pod którym był mały daszek nad schodkami prowadzącymi do kuchni. Wystarczyło wyjść na daszek, zeskoczyć i gotowe! Tą samą drogą można było wrócić do budynku. Tak też zrobiłyśmy. Gdy wszyscy już spali, hop hop i już nas nie było! Poszło całkiem sprawnie! Zadowolone pobiegłyśmy na imprezkę. Była tam całkiem spora grupa młodych ludzi, których w większości widziałam pierwszy raz. Od razu zmierzyli mnie wzrokiem, w trakcie tych oględzin czułam się jak małpa w ZOO. Było to całkiem nowe doświadczenie. Chłopaki podgrzewali jakieś trunki z procentami, dosypywali pieprze i jakieś inne wynalazki. Bałam się tego, przecież nigdy wcześniej nie próbowałam żadnego alkoholu! Pamiętam jak śmiali się ze mnie gdy powiedziałam:
- Nie pijcie tego dużo.
- Dlaczego?
- Bo się upijecie!
 

Upiłam małego łyka, ale doszłam do wniosku, że to wcale nie jest smaczne i więcej nie ruszyłam!!! Do domu wróciłyśmy dobrze po północy. Okazało się, że pani pełniąca nocny dyżur zauważyła nasze zniknięcie i doniosła o tym dyrektorowi!!! Ale numer, oberwie się nam ostro!!!


poniedziałek, 4 czerwca 2012

Okazało się, że Mirek Barszcz mieszkał przez ten cały czas, czyli blisko dziewięć lat tuż za płotem!!! Jak to się stało, że nigdy wcześniej nie wpadliśmy na siebie!?! Sam mówił, że grywał z naszymi chłopcami na boisku w piłkę. Nie kojarzyłam go sobie z żadnej sytuacji, on mnie też nie! To dopiero nie lada gratka! Jak byśmy spadli z nieba, by spotkać się jako nastolatkowie!!! Mirek był zawsze elegancko ubrany, zadbany, miał dłuższe włosy (wtedy modne) i ciuchy z „Pewexu” - sklepu, w którym można było kupować tylko za dolary. Kogo było na to stać?!? Już jako młody chłopak miał prawo jazdy, jeździł samochodem marki „Warszawa Garbus”, a później nówką z fabryki - „Syrenką”. Dziewczyny oglądały się za nim, był dobrą partią dla każdej! Nie docierało do mnie to wszystko, miałam swój punkt widzenia na świat i malowałam go po swojemu.


Wracając do moich adoratorów, jeden z nich, ten od „piaskownicy” wycofał się z rywalizacji o „dziołchę”. Właściwie od początku nie chciał brać w tym udziału (do śmierci został kawalerem, był jak członek rodziny). Był z nimi jeszcze jeden kolega Tolek J., który kibicował całej zabawie. Mieszkał na wspólnym korytarzu z Mirkiem B. Tolkowi wpadła w oko moja koleżanka z grupy Krysia G. Któregoś wieczoru wymknęłam się do ogrodu by porandkować z chłopakami. Jak wcześniej wspomniałam bardziej podobał mi się „Ślązak”, choć ten drugi też! Cały szkopuł w tym, że jeden pilnował drugiego!!! Zachodzili w głowę jak pozbyć się rywala choć na chwilę. Dobrze, że o tym nie wiedziałam!!! No i „Ślązak” wpadł na pomysł:
Miruś! Pójdziesz do domu po zapałki? Bo wiesz, jak ja pójdę to mnie ciocia już nie wypuści! - mówił proszącym głosem,
Dobra cwaniaku! Myślisz, że nie wiem o co ci chodzi!?! - i poszedł, tak nam się wydawało.
Później opowiadał, że schował się za krzakami i patrzył, co będziemy robić. A my POCAŁOWALIŚMY SIĘ!!! Upss zonk! Nie przejął się tym za bardzo, tylko powiedział:
- Pociesz się teraz, jak wyjedziesz to ona i tak będzie moja! - o tym też dowiedziałam się znacznie później.
 Chłopaki przeważnie urzędowali w ogrodowej altance, w której muzyka leciała na okrągło! Razem z koleżanką Krysią, która dołączyła do grupy miałyśmy swoje tajemnice. Nie mam tu na myśli niczego niestosownego, poza tym jednym pocałunkiem nic więcej takiego się nie wydarzyło! Byłam grzeczną dziewczynką! Sam fakt pogawędek z chłopakami spoza naszego domu był źle widziany. Dyrektor z okien swojego gabinetu zauważył te nasze pogaduchy, chłopaki z jednej strony płotu, a my z drugiej! Ot i wielkie halo!!! Widocznie dla dyrektora stanowiło to problem, bo zabroniono nam spotykania się z nimi!!! A gdy czegoś zabraniają , to wiadomo, że działa to zupełnie na odwrót!!! Zaczęliśmy się ukrywać i nasza znajomość szybko przerodziła się w przyjaźń.


Mirek ze Śląska musiał wyjechać, została więc trójka przyjaciół i ja z Krysią. Nasze spotkania były kilkuminutowe, wiadomo zakazy!!! Czas biegł do przodu, a z nami było coraz gorzej, tzn. ze mną i Mirkiem. Staliśmy się parą, która musiała się ukrywać, ponieważ dyrektor powiadomił rodziców Mirka o naszych spotkaniach. Nie zapomniał dodać jaka to ze mnie rozwydrzona dziewucha, która „lata” za chłopakami, pali papierosy i jeden Bóg wie co jeszcze!!! No i zaczęło się „polowanie na czarownicę”!!! Bo jak to - ich wychuchany, ukochany synek może mieć „TAKĄ” dziewczynę!!! Która zjawiła się nie wiadomo skąd i jak fala zakłóciła czystość obrazu. Wiadomo, usterki należy usuwać by obraz był znowu ładny. Robili wszystko by zakończyć te nasze spotkania. Jego rodzice byli znaną rodziną w mieście, liczyli się w kręgach. Mama pracowała kiedyś w prokuraturze, tata w milicji, a później mieli własny sklep z pasmanterią - co na tamte czasy było nie lada wyczynem. W chwili kiedy poznałam Mirka oboje prowadzili sklep „Rybny” ze smażalnią. Sklep był imponujący!!! Pełno było w nim różnych ryb. Przed Świętami kolejki po śledzie i karpie były ogromne.

W najgorszych snach nie widziałam co nas jeszcze czeka!!! W tej walce z dyrektorem i rodzicami Mirka. Wszystko dlatego, że chcieliśmy być razem!


Mirek z Bartoszyc



Mirek ze Śląska 

Mirek A. również z Bartoszyc przyjaciel od piaskownicy

Tolek J.








sobota, 2 czerwca 2012

Patrząc z dzisiejszego punktu widzenia Państwowy Dom Dziecka nr 2 w Bartoszycach był w dużej mierze samowystarczalny. Albowiem hodowane były świnki, uprawiany był duży ogród warzywny, który musieliśmy plewić, podlewać, a po sezonie uprzątnąć z niego warzywa i zabezpieczać na zimę. Uprawiane było też pole ziemniaków, które trzeba było najpierw obsadzić, w odpowiednim czasie obsypać, a na końcu wykopać. Była to ciężka praca i nikt nie lubił tego robić. Dobrze pamiętam wypady do „Dąbrowy” na zbieranie szczawiu. Dużo trzeba było go nazbierać, musiało wystarczyć go na całą zimę!!! Samo zbieranie było okej. Można było czasami posiedzieć w trawie i udawać, że się zbiera, dopóki nikt cię nie przyłapał. Gorzej było z przebieraniem, to dopiero była nudna robota!!! Kucharki kroiły go i pakowały do słoików. Myślę, że dzięki tym pracom uczyliśmy się gospodarności. Kurcze!!! Kiedyś inaczej patrzyłam na dom dziecka, a dziś widzę w nim same pozytywne rzeczy!!! Choć bardzo bym chciała ponarzekać, to nie bardzo mam na co!!! Poza małymi wyjątkami. Ale czy w domach dzieci nie narzekają na rodziców i odwrotnie?


Bardzo blisko naszego domu było jeziorko, tak zwane „mleczarskie”, z racji tego że w pobliżu była mleczarnia. Tuż obok mleczarni był cmentarz, dobrze że nikt nie wpadł na pomysł by inaczej nazwać to jeziorko, haha! Jeziorko było zagospodarowane - były pomosty, kąpieliska i ratownik. Latem często z grupą chodziliśmy się tam kąpać. Któregoś lata nad jeziorkiem buszowało trzech Mirków! Dziwnie to brzmi, ale tak się zdarzyło, że trzech chłopaków i każdy z nich miał na imię Mirek!! Pierwszy Mirek mieszkał w Bartoszycach, drugi - brat cioteczny pierwszego przyjechał w odwiedziny ze Śląska, a trzeci był serdecznym przyjacielem z „piaskownicy” tego pierwszego. Od Mirków się zaroiło!
Pewnego dnia Mirek „Ślązak” powiedział:
- Patrzcie jako fajno dziołcha! - o tym dowiedziałam się znacznie później z ich opowiadań. No i cała trójka zaczęła mi się przyglądać!!! Boże jak dobrze, że o tym nie wiedziałam, bo bym się ze wstydu spaliła! Nie miałam pojęcia, że urządzili sobie na mnie polowanie, który pierwszy mnie poderwie!!! Niezła jazda!


Miałam już około siedemnastu lat i chłopcy krępowali mnie! Nie należałam do brzydkich, ale nie byłam też przesadnie piękna. Normalna, drobnej figury dziewczyna, nie wysoka - taka metr pięćdziesiąt w kapeluszu haha. W domu dziecka mieliśmy wydzielony kawałek trawy, gdzie można było się opalać, a było to tuż przy ogrodzeniu sąsiadującym z ogrodem Mirka! W ogrodzie stała altanka, w której mieli jakiś tapczan, stoliczek i sprzęt muzyczny (czyli magnetofon szpulowy)!!! Magnetofony były wtedy dwu- i czterościeżkowe. Dziś, gdy to wspominam, to czuję się jakbym opisywała epokę kamienia łupanego!! Przy dzisiejszej technice haha, czuję się jak dinozaur z tamtych czasów!! Tak to niestety wygląda. Wtedy to było coś, bo nie każdy miał magnetofon.


Chłopaki popisywali się przebojami z kaset, muza leciała na „fula” i przyjemnie było się nam opalać. Hitem tamtego lata były piosenki „Radość o poranku”, „Autobusy zapłakane deszczem”, „Nie bądź taki szybki Bill” i wiele innych, które do dziś budzą sympatyczne wspomnienia. Z chłopaków największą odwagą wykazał się Mirek z Bartoszyc. Podszedł do ogrodzenia i zawołał mnie. Trochę nieśmiało zapytał:
- Wyjdziesz dziś wieczorem do ogrodu?
- Nie! Nie wolno nam o tej porze wychodzić z domu.
- To może jutro? Będziecie się tu opalać?
- Nie wiem?!?

Z tych wszystkich chłopaków, najbardziej podobał mi się Mirek ze Śląska. Chłopaki rozpoczęli swoje zaloty. Polowanie było rozpoczęte!!!
  




Dla przypomnienia.