wtorek, 27 listopada 2012



Dobrze było powspominać wycieczki i babskie wypady, gdyby tylko było tego więcej chyba bym już nigdy nie narzekała na szarość dni. Niestety, w naszym ukochanym kraju można tylko o tym pomarzyć. I dzięki Bogu, że za marzenia nie karzą, bo nie wyszłabym z „paki” za ogrom marzeń jakie mam, o których wciąż opowiadam moim bliskim. Pewnie im głowy od tego puchną haha! Trudno, mają pecha, że jestem obok! Straszne bezrobocie nie pozwala ludziom normalnie egzystować, za dużo środków by umrzeć, za mało by żyć jak to mówią. Krew się burzy na taki system! Ogrom ludzi wyemigrowało za granicę w poszukiwaniu lepszego jutra, nawet mi taka myśl zaczęła świtać w głowie. Dom potrzebował nakładów finansowych, a ja ich nie miałam! Mirek załamał ręce i całkiem odpuścił, bo uznał, że finanse to mój problem. Wystarczy, że mamdarmowego robotnika”! Wkurzało mnie takie gadanie. Czy on myślał, że będę mu płacić za to, że remontuje swój własny dom!?! A za chwilę powie swoje ulubione zdanie „tu nie masz nic, nawet łyżeczki, wszystko jest moje”, to jakaś paranoja. Kłopoty zaczęły się gdy Mirek coraz częściej popijał, nie wiem jak znajdował środki na alkohol. Ja nie miałam kasy nawet na paliwo by jechać handlować na bazar. Musiałam pożyczać a później oddawać gotówkę i to byłagłupiego robota”!

Któregoś dnia spotkałam Irenę S., żonę chrzestnego Agnieszki. Od jakiegoś czasu mieszkała już w Anglii więc zapytałam ją:
- Irena pomożesz mi, żebym stąd wyjechała? Inaczej zwariuję, wiecznie wszystkiego brakuje!
- Nie obiecuję, ale może coś się uda z tym zrobić. Z pracą jest ciężko, ale gdy coś znajdę to dam znać.
I na tym skończyła się nasza rozmowa. Głupio było mi, że poprosiłam ją o to i nigdy więcej nie wracałam do tego tematu. Takie jest życie! Cieszyłam się, że mam dom i dziękowałam Bogu, że razem z dziećmi jesteśmy zdrowi! Za ptaki, które widziałam przez okno, za kałuże przed domem. Za to, że mogę wyjść w pidżamie przed dom z kawą w ręku, bo jestem u siebie i nikogo poza rodziną tu nie ma. Lubię posiedzieć tak w ciszy na łonie natury i oddać się rozmyślaniom, a jednocześnie mieć dwa kroki do domu. Czułam wtedy, że jednak wiele szczęścia gości w moim życiu! Mogłam wylądować na ulicy a mam dom i około dwóch hektarów posiadłości! To nic, że okna i elewacja, a także ogólny stan w jakim znajdował się dom można uznać za opłakany, ale ja zawsze patrzyłam na niego jak będzie wyglądał po remoncie. Krysia J. optymistka odwiedzając mnie razem z Tereską z Olsztyna powiedziała załamując ręce:
- Matko Boska! To Ci zajmie co najmniej z dziesięć lat, żeby tylko…!
- O nie! To musi udać mi się szybciej - przekonywałam samą siebie. Coraz bardziej wierzyłam w Irenę S. W to, że pojadę do Anglii i będzie wszystko pięknie i kolorowo! Co za „głupie” myślenie! Fantazje płatały mi figle,bo widziałam ten kraj złotem kapiący! Gdzie wciąż jeszcze królowa i rodzina królewska, pałace i zamki! Jak w bajkach, w których zaczytywałam się gdy byłam jeszcze mała, które pozwalały przenieść się w inny świat. Takim światem była dla mnie Anglia!

W Sępopolu mieszkałam już prawie rok, gdy zadzwonił telefon. O Chryste, to była Irena!
- Cześć Teresa, jeśli nadal chcesz to możesz przyjechać do Anglii.
- Jasne, że chcę. Kiedy mam przyjechać i gdzie będę mieszkać?
- Możesz przyjechać jak najszybciej, z pracą nie będzie kłopotu. Tylko z mieszkaniem trochę kiepsko. Na początku będziesz musiała zamieszkać w Caravanie (tak nazywają przyczepy kempingowe ciągnięte za autem) razem z moim bratem i jego partnerką. Lecz niedługo, bo przyjechać ma Wioletta K. z Ornety i zamieszkacie razem w oddzielnym Caravanie. Ja też mieszkam w takim Kempingu i jest całkiem wygodnie. Przemyśl to i daj znać.
- Nie będę się zastanawiała. Od razu odpowiadam, że jadę! Muszę mieć trochę czasu na zorganizowanie sobie wyjazdu, pozamykanie niektórych spraw, kupno biletu i tak w ogóle, co Ci będę tłumaczyć, sama wiesz…
- Dobrze, to daj znać jak już będziesz gotowa. Tylko szybko!
- Dzięki Irena!

Tego dnia czułam się jakby ktoś przywalił mi obuchem w głowę! Wszystko wokół pulsowało. Niby czekałam na ten wyjazd, lecz gdy stał się faktem, zaczęłam odczuwać obawę jak sobie tam poradzę! I skąd mam wziąć na niego fundusze? Powiedziałam Mirkowi o telefonie od Ireny. Uzgodniliśmy, że będę tam zarabiać, a w tym czasie on będzie remontował dom za pieniądze, które będę wysyłać. Córki były już dorosłe i mieszkały na swoim. Najmłodsza Marta też była już pełnoletnia, były samodzielne więc na co dzień nie byłam im potrzebna. Mogłam wyruszyć w świat w poszukiwaniu szczęścia. Tym razem poprosiłam Tereskę o pomoc i oczywiście nie odmówiła mi jej! Kupiła bilet do Londynu, w garść wcisnęła trochę funtów na dobry początek. Zaopatrzyła też w prowiant bym miała co jeść i nie musiała tracić pieniędzy na zakupy. Byłam tym bardzo wzruszona i wdzięczna za jej pomoc. Można powiedzieć, że to ona zafundowała mi wyjazd. Nie wiedziałam jak mam jej za to podziękować, ale byłam pewna, że przyjdzie moment, w którym za wszystko jej wynagrodzę. Termin wyjazdu przypadł na 25 lutego 2005 r. 26-tego miałam być już na miejscu w Londynie na Victorii, a tam miał odebrać mnie z dworca mąż Ireny, chrzestny mojej Agnieszki. Wszystko było ustalone i zapięte na przysłowiowyostatni guzik”. Do wyjazdu został tylko tydzień, a w domu atmosfera zrobiła się gęsta i nieprzyjemna. Mirek niby chciał bym pojechała, lecz nie do końca! Najlepiej, żebym zarabiała na miejscu dużo pieniędzy i nigdzie nie wyjeżdżała. Też bym tak chciała, ale nie dało się tego pogodzić! Zaczęliśmy się kłócić i oficjalnie miał okazję sięgać po butelkę. Już nie w stodole po kryjomu, mógł odreagować stres! Co ja powinnam zrobić, to jakiś koszmar! Nie tak miał wyglądać mój wyjazd! To miało być pozytywne wydarzenie, a nie powodować awantury w domu z pijanym mężem.

Praktycznie cały czas płakałam, wróciły wszystkie złe wspomnienia z naszego życia. Traciłam nadzieję, że coś zmieni się na lepsze. Do tego wszystkiego doszedł stres związany z wyjazdem, nie wiadomo na jak długo i tak daleko od domu i dzieci. Byłoby inaczej gdyby Mirek wspierał mnie, nie byłoby tak ciężko wyjeżdżać. Lecz on zawsze przygniatał mnie gdy upadałam, więc czego oczekiwałam teraz?!?

Na dwa dni przed wyjazdem spakowałam walizkę i poszłam na autobus do Bartoszyc by pozostały czas spędzić u Doroty. Wyciszyć się wewnętrznie, o ile tylko dam radę! Wyszłam z domu bez pożegnania z Mirkiem. Ciężko było iść po rozmokłym śniegu, nogi zapadały się w breji, a walizka zdawała mi się dwa razy cięższa. Chciało mi się krzyczeć i wyć, to nie tak miało być!!! Łzy kapały mi przez całą drogę. Z trudem, ale jakoś dotarłam do domu Doroty. To był trudny dzień. Gdy wieczorem położyłam się spać, a przy mnie moi kochani wnukowie Szymonek i Adaś nie spuszczali ze mnie wzroku, widzieli że ich babcia się smuci. Rozumieli, że wyjeżdża gdzieś daleko. Żal mi ich było, z marnym skutkiem próbowałam jakoś rozweselić. Adaś, wtedy ośmiolatek z troską w głosie zapytał
- Babciu, a co Ty tam będziesz jadła? - biedne dziecko martwiło się o babcię. Wzruszył mnie tym pytaniem, przytuliłam go mocno i powiedziałam
- Nie martw się słoneczko, babcia sobie jakoś poradzi i kiedyś wróci do Ciebie.
Na dworzec do Olsztyna skąd miałam wyjazd do Anglii odwiozła mnie Dorota. Przyszła też Tereska by się pożegnać, to było okropne bo nie było wiadomo kiedy znów się zobaczymy! Wszystkie trzy bardzo się popłakałyśmy! Autobus ruszył w drogę a ja wraz z nim… Wszystko zostawało z tyłu i jak na złość przyszło mi na myśl, że kiedyś już tak wyjeżdżałam. Wszystko zostało za mną gdy zabierano mnie do domu dziecka. Nigdy więcej tam nie wróciłam, zaczęłam znowu płakać! Oby ta historia się nie powtórzyła! Przecież wszystko mogło się wydarzyć! Jechałam do obcego kraju nie znając języka, bo w szkole uczono nas Rosyjskiego! Ja, stara baba, mając 48 lat na karku, zamiast siedzieć przy dzieciach w domu, muszę włóczyć się po obcych krajach. Po to by dać szansę mojej rodzinie na przetrwanie, gdy mój ukochany kraj ma gdzieś jak żyją ludzie i ich dramaty. Podróż trwała 32 godziny. Trudno zliczyć ile w tym czasie wylałam łez, nie chciałabym jeszcze raz tego przeżywać.



Wysiadłam na Victorii, i gdy wszyscy gdzieś się rozeszli zostałam sama! Zdałam sobie wtedy sprawę jakim marnym pyłem jestem na tej ziemi, nie rozumiejąc nic z tego, co mówią Ci wszyscy ludzie! Czułam się jak na obcej planecie, ze śmieszną walizką, która miała zastąpić mi cały dom…!

wtorek, 20 listopada 2012


Życie było hojne. Z jednej strony nie szczędziło mi trudnych i bardzo trudnych chwil, z drugiej nie poskąpiło przyjemnych i szczęśliwych dni. Do tych przyjemnych z całą pewnością mogę zaliczyć wycieczki, na które miałam możliwość jeździć już jako wychowanka Domu Dziecka. Mogę śmiało powiedzieć, że Polskę zwiedziłam wpierw z Domem Dziecka a później z zakładami pracy, które bardzo często organizowały kilkudniowe wyjazdy dla swoich pracowników. Były to w miarę tanie wycieczki, gdyż zakłady pracy pokrywał sporą część kosztów. Grzechem byłoby nie korzystać z takich okazji, więc wraz z Mirkiem korzystaliśmy gdy tylko nadarzała się sposobność. Były to jedne z fajniejszych chwil w naszym życiu. Czasami gdy wydawało się, że na mojej drodze same dołki i trudno iść by się nie potknąć, zawsze zjawiał się ktoś kto potrafił wyciągnąć pomocną dłoń. Szósty zmysł mojej przyjaciółki zawsze pozwalał jej trafić w moment gdy potrzebowałam rozmowy i oddalenia się od moich problemów. Jakby była kimś kto strzeże mojego stanu psychicznego! Często odbierałam telefon:
- Tereńcia co byś powiedziała gdybyś przyjechała do Olsztyna?
- Po co?
- Na jakieśbabskie” spotkanie, musisz się odstresować.
Odstresować” to jej ulubione słowo. Zapraszała jeszcze nasze wspólne koleżanki i szłyśmy na Starówkę na dobrą kawę, obiad czy spacer. Takie spotkania czasami przeciągały się do północy, ale faktycznie robiły one dobrze nam wszystkim. Często miewała pomysły gdy potrzebowałyśmy więcej wrażeń. Wymyślała czasami wycieczki czy kilkudniowe wypady do gospodarstw Agroturystycznych. Zbierała się wtedy całkiem spora grupa zaprzyjaźnionych osób i z całą pewnością się nam nie nudziło!

Nigdy nie zapomnę dnia, w którym zadzwonił telefon a z drugiej strony usłyszałam głos mojej przyjaciółki:
- Tereńcia szykuj się, jedziemy na wycieczkę! - To był zły moment. Nie miałam ochoty na nic, w dodatku dokuczała mi rwa kulszowa. Paskudna sprawa z tą rwą.
- Teresa, czyś Ty oszalała?!? Ty możesz sobie jechać, a mnie na dzień dzisiejszy nie stać na wojaże! Poza tym ledwie się poruszam przez tą rwę!
- Nazbieraj tylko na lody i masz miesiąc na wyzdrowienie, dasz radę! - jej radość i optymizm sączyła się ze słuchawki, tak że zapragnęłam pławić się w jej dobrym nastroju. Przelała na mnie tyle energii, że zaczęłam wypytywać o tą wycieczkę.
- Jedziemy do Włoch na dziewięć dni! Pojedzie z nami jeszcze Krysia J., bardzo sympatyczna osoba!
- Ale jak? Kto organizuje ten wyjazd?
- Nie martw się. Jedziemy z Biurem Turystycznym, będziemy mieć pilotkę. Wszystko już załatwione! - dobry nastój jej nie opuszczał.
Matko Boska, czym sobie zasłużyłam na taką przyjaciółkę! Niczego ode mnie nie potrzebowała, mówiła że wystarcza jej to, że jestem! Nigdy na mnie się nie zawiodła i takie tam „bzdety”! Jej mąż Staś dziwił się o czym można tyle czasu rozmawiać? Potrafiłyśmy przesiedzieć pół nocy na rozmowach, a rano zostawało jeszcze masę tematów do dalszej pogawędki. Nigdy się z sobą nie nudziłyśmy.

I pojechałyśmy na tą wycieczkę do Włoch. Nową koleżankę Krysię poznałam przy autobusie. Bardzo elegancka kobieta, której sposób mówienia prawie każdego wprawiał w osłupienie! Charakterystyczny głos, dobór słów i gestykulacja sprawiały wrażenie osoby z wyższych sfer, co na początku dystansowało mnie do niej. Lecz przy bliższym poznaniu okazała się „super babką”. We Włoszech bawiłyśmy się świetnie i zwiedziłyśmy naprawdę dużo cudownych miejsc! Począwszy od Florencji, jadąc dalej na północ kierowałyśmy się do miejsc, które miałyśmy w dalszym planie do zwiedzania. Było to Monte Casino i Klasztor Benedyktynów, Pompeje i Stary Rzym, Watykan i jego muzea. Miałyśmy dużo szczęścia mogąc zobaczyć naszego Papieża gdy na placu św. Piotra udzielał audiencji młodym parom. Zrobiłam nawet pamiątkowy film z Ojcem Św. Byłyśmy w San Marino, Wenecji i Asyżu. Popłynęłyśmy wodolotem na wyspę Capri, gdzie turkus wody kusił do kąpieli. Mogłabym opisywać każde z tych miejsc, lecz zbyt wiele miejsca trzeba by na to poświęcić. Ograniczę się tylko do dwóch dziwnych zdarzeń, które najbardziej zapadły w mej pamięci.

Zwiedzając Watykan dotarłyśmy do ogromnych wrót z płaskorzeźbami, które są otwierane przez Papieża tylko raz w roku. Jak wyjaśniła pilotka, dzieje się tak by wierni mogli przez nie przejść i doznać oczyszczenia. Patrzyłam na nie i zastanawiałam się co w nich jest takiego specjalnego, że mają taką moc? Nic szczególnego w nich nie widziałam, poza ogólnym wrażeniem artystycznym były ogromne! Na wysokości człowieka na całej szerokości drzwi, metal miał inny kolor. Był wypolerowany od dotyku rąk tysięcy wiernych, którzy chcieli poczuć bliskość z tym cudem. Również do nich należałam, byłam ciekawa po co to robią? Nie czułam nic szczególnego poza zimnym metalem! Gdy grupa zaczęła się oddalać a przy wrotach zrobiło się pusto, z niejasnego powodu poczułam potrzebę by wrócić tam na chwilę. Ponownie stanęłam przed wrotami i przyłożyłam do nich obie ręce. Tym razem nie był to już tylko zimny metal! Ogarnął mnie dziwny nastrój. Chciało mi się płakać, choć wcześniej byłam w dobrym humorze! Szybko odeszłam z tego miejsca, bo grupa już znacznie się oddaliła a nie chciałam się zgubić. Nie mogę zapomnieć o tym miejscu właściwie do dziś.

W Asyżu spotkało mnie coś równie dziwnego. Gdy byłyśmy w podziemiach Bazyliki, przy grobie św. Franciszka usłyszałam dziwny szum. Rozglądałam się w poszukiwaniu wentylatora lub innych urządzeń, które mogły emitować te dźwięki pomyślałam, że ktoś mógłby zamontować coś cichszego w takim miejscu jak to! Po wyjściu zapytałam pilotki co tak huczało w podziemiach. Popatrzyła na mnie dziwnie i odrzekła, że niczego takiego nie słyszała!Jak to nie słyszała! Chyba stroi sobie ze mnie żarty, przecież nie dało się tego nie słyszeć!”. Okazało się, że oprócz mnie, nikt włącznie z moimi koleżankami niczego nie słyszał! Masakra, o co w tym wszystkim chodzi? Czy ja fiksuję? To wcale nie było śmieszne! Pilotka z uśmiechem na twarzy stwierdziła, że chyba zostałam wybrana! Cokolwiek to miało znaczyć, wcale mi się nie podobało!

Z tej wycieczki przywiozłam sześć godzin filmu. Czasami siadam z kawą przy kominku i wspominam oglądając film. Obiecałam sobie, że też zrobię komuś taką przyjemność, zapraszając go na wycieczkę. Kogoś kto nie miałby możliwości wyjazdu a zasługuje na otrzymanie odrobiny szczęścia. Tak jak ja zostałam nim obdarowana. Swoją obietnicę już spełniłam, jestem z siebie dumna i szczęśliwa szczęściem tej osoby. Ale to opiszę w dalszych postach…


ASYŻ. Wraz z Tereską i Krysią odpoczywamy po męczących wędrówkach.

FLORENCJA. Na zdjęciu ja z Tereską.

MONTE CASINO. 

WATYKAN. Na zdjęciu ze znajomą z autobusu.

WENECJA. Plac Św. Marka.

środa, 14 listopada 2012


Wszystko pozornie zaczęło się układać. Lecz na pozór tylko układało się dobrze! Zaczęłam zauważać, że coś jest nie tak! Coraz częściej Mirek wracał wesolutki ze stodoły, w której zawsze miał coś do zrobienia! To oznaczało tylko jedno, że gdzieś tam ma schowaną butelkę z mocnym trunkiem. Nie wróżyło to dobrze.O mamo! Nie pozwól mu pić, Ty lepiej widzisz co on wyrabia”. Czasami tak rozmawiałam z tymi, którzy już odeszli. A ponieważ po drugiej stronie miałam tylko teściową zwracałam się więc do niej. Jestem spod znaku „bliźniąt” i ma to chyba znaczenie, gdy patrzę na siebie z boku i potrafię bez większych trudności trzymać samokontrolę, na zasadzieWeź się w garść Teresa. Ochłoń i policz do trzech! Wyluzuj, odpuść!” itd…

Zdarzają mi się czasem dziwne rzeczy! Podczas skanowania i wysyłania tysięcy, wyłącznie angielskich, używanych i nowych książek, znalazłam między kartkami malutki modlitewnik pisany po polsku! Zabrałam go do domu gdyż uznałam, że to nie przypadek, że tam się właśnie znalazł. Pomyślałam, że poczytam go w domu i zobaczę o co chodzi z tymi modlitwami! Okazało się, że na jednej ze stron, napisanej po angielsku i na drugiej w języku polskim poprowadzona jest cała ceremonia mszy św.! O co w tym chodzi? Szybko doszłam do wniosku, że Ci którzy odeszli potrzebują modlitwy, a ja w tym momencie miałam już trzy takie osoby! Za wszystkie trzy zamówiłam mszę w kościele w Bartoszycach i Sępopolu.

Z tym opisem wybiegłam trochę w przyszłość, lecz nie mogłam się oprzeć by się z Wami tym nie podzielić.

Tak właśnie wyglądał znaleziony modlitewnik. 
Nie były to konkretne modlitwy lecz cała msza! Myślę, że ktoś dał mi znak! 

Tymczasem wracam do właściwego dnia, w którym musiałam udać się w ważnej sprawie do Urzędu w Sępopolu. Idąc drogą omal nie nadepnęłam na nowiutką paczkę chusteczek higienicznych. Może to głupie, lecz podniosłam ją.Przecież były nowe! Szkoda ich - taka była moja myśl. Schowałam więc chusteczki do kieszeni i poszłam dalej. W Urzędzie nie przyjęto mnie jak należy, podle się z tym poczułam! Wracając do domu naszły mnie żale do całego świata i do tego, że w ogóle oddycham. Gardło zacisnęło mi się do bólu, łzy o mało nie trysnęły, lecz dzielnie się trzymałam by nie płakać na ulicy! Wiedziałam, że ludzie dopiszą do łez swoją historię, a tego chciałam uniknąć! Po drodze do domu mijałam pusty o tej porze kościół, więc chętnie do niego skręciłam. Pomyślałamchwilkę posiedzę w ciszy, uspokoję się, minie zły nastrój”. Gdy tylko usiadłam w ławce strużki cichych łez popłynęły bez kontroli po policzkach. Przypomniałam sobie o chusteczkach, które znalazłam, bo swoich oczywiście nie miałam! Wyjmując je z kieszeni spojrzałam na ołtarz i powiedziałam pół głosem:
- Wiedziałaś, że będą mi potrzebne! Dzięki - jakoś mnie to trochę rozbawiło. Posiedziałam jeszcze chwilę a gdy emocje opadły wróciłam do domu. Pozostała część dnia przebiegła już spokojnie. 

Opiszę jeszcze jedno wydarzenie, które zasługuje na uwagę i pozostało w pamięci nas wszystkich.
Zbliżało się Boże Narodzenie. Z Mirkiem mieszkaliśmy wciąż jeszcze Nad Łyną w Bartoszycach, a Dorota z mężem na Działkach. Był brzydki, ponury dzień, okropna szaruga. Wiatr zacinał deszczem ze śniegiem. Przechodniom trudno było poruszać się po breji zalegającej na ulicach. Dorota wyszła do miasta po zakupy świąteczne i wpadła do mnie do domu zmarznięta i przemoczona. Nie była szczęśliwa!
- Wiesz co mi się przydarzyło?
- No nie wiem, mów - patrzyłam na nią uważnie.
- Chyba w autobusie miejskim ktoś ukradł mi portfel! Przeszukałam całą torebkę i go nie ma!
- Może został w domu?
- Na pewno go zabrałam. Jeszcze nie zdążyłam być w żadnym sklepie, to gdzie by się podział? - mówiła załamana. 
Wiadomo, że pieniędzy nigdy nie było zbyt wiele! I każda strata była dotkliwa, a Dorota miała w portfelu około trzystu złotych! To nie tak mało. Cóż miałam zrobić! Podzieliłam się z nią swoimi pieniędzmi i powiedziałam:

- Dobrze, nie martw się, damy radę! Stało się i koniec, jakoś to będzie.
Chwilę jeszcze posiedziała, wypiła kawę i poszła do swojego domu. Zajęłam się swoją pracą, której nie brakowało przed świętami. Po jakimś czasie zadzwonił dzwonek do drzwi więc poszłam zobaczyć kogo to przywiało w taką pogodę! Gdy otworzyłam drzwi moim oczom ukazał się człowiek o wyglądzie kloszarda. Zarośnięty, ubrania jakby rok ich nie zdejmował. Grzecznie zapytałam w czym mogę pomóc? Byłam pewna, że poprosi o pomoc lecz stało się coś zupełnie nieoczekiwanego!!! Zapytał:
- Czy tu mieszka Dorota Ch.?
- Nie, ale to moja córka. Była u mnie dziś, ale już poszła do swojego domu. Czy mogę wiedzieć o co chodzi?
- Tak, znalazłem jej portfel i chciałem go oddać - nie wierzyłam własnym uszom!
- Naprawdę? Jak Pan tutaj trafił?
- Byłem na Piłsudskiego i tam mi dali ten adres - Na Piłsudskiego mieszkali teściowie! To było około trzech kilometrów od naszego domu!
- A jak Pan tam trafił? - nie mogłam się opanować by nie zapytać.
- W portfelu było imię i nazwisko, pytałem ludzi czy ktoś zna tą osobę? Pokierowali mnie właśnie tam! - No tak, nazwisko Barszcz było znane w mieście i udało się temu Panu trafić pod właściwy adres.
- Nie do wiary, że Pan tyle się nachodził by oddać pieniądze! I to w taką pogodę! Może wejdzie Pan do środka i napije się gorącej herbaty? - musiałam mu to zaproponować bo był bardzo zmarznięty.
- Nie dziękuję! Proszę oddać ten portfel córce - i podał mi go. Otworzyłam zaraz, nie po to by przeliczyć pieniądze, lecz by dać mu część tej sumy. Nie chciał ich przyjąć, powiedział że gdyby chciał tych pieniędzy, to by je po prostu zabrał. W końcu jednak przekonałam go by przyjął je bo mu się należą . Podziękował i po prostu poszedł. Nie wiem jak się nazywał i skąd był. Trochę żałuję, że nie zapytałam choć mogłoby to wyglądać na wścibstwo. Później opowiadałam o tym znajomym, jak o cudzie Bożenarodzeniowym!

poniedziałek, 5 listopada 2012


Gdybym miała zaczarowany pierścień „Arabelli” i mogła przekręcić go na palcu jednocześnie wypowiadając życzenie wszystko byłoby piękne. Po kłopotach nie byłoby śladu a ja… chyba bym się nudziła. Może to dobrze, że nie ma takich czarów, więc spokojnie wracam na ziemię! Do tej pory nie wspomniałam nic o ludziach mieszkających w moim sąsiedztwie. Mieliśmy duże szczęście gdy okazało się, że mamy za sąsiadów wspaniałych ludzi. W domu obok mieszkała kobieta w podeszłym wieku. Mówiliśmy na nią babcia Genia, przemiła kobieta! Na tej samej posesji swój dom wybudował jej syn Jurek z żoną Felicją N. Poznaliśmy się w pierwszy tygodniu i do dziś żyjemy jak rodzina. Możemy liczyć na siebie w razie potrzeby bo takie relacje cenniejsze są od złota!

Nazwa miejscowości - „Długa”, w której się osiedliliśmy brzmi trochę dziwnie. Jak nazwa ulicy! Pewnie dlatego, któregoś dnia urzędniczka zwróciła mi uwagę, że mam nieprawidłowy dowód osobisty! Wytrzeszczyłam oczy ze zdziwienia z pytaniemDlaczego?”.Bo nie ma Pani wpisanej nazwy miejscowości tylko ulicę!” - odrzekła. Zaczęłam się śmiać i od razu wyprowadziłam ją z błędu. Takie sytuacje zdarzały mi się jeszcze dość często. Kiedyś ponoć nazwa miejscowości brzmiała „Długa Wieś” lecz po przyłączeniu do miasta „Sępopol”, wykreślono „Wieś” i pozostał tylko pierwszy człon nazwy. Mieszkają tu głównie rolnicy i gdy po przyłączeniu do miasta wartość podatku za grunt znacznie wzrosła, po ich długich staraniach miejscowości znów rozdzielono. Drugi człon nazwy miejscowości już nigdy nie powrócił i do dziś pozostała „Długa”. Historię tą znam z opowieści mego sąsiada.

Nie jest to miejscowość typowej Arizonki”, gdzie chłopi stoją przed sklepem z butelką wina w ręku! Naprawdę bardzo duży odsetek ludzi jest wykształconych! Moja sąsiadka Felcia przez długie lata aż do emerytury była Główną Księgową w Gospodarce Komunalnej. Na końcu wsi mieszka były Dyrektor szkoły i nauczyciele! Są tu osoby pracujące w Domu Kultury, w opiece społecznej i celnicy. Mogłabym tak jeszcze długo wymieniać. O nich właśnie opowiadała mi Felcia i jestem dumna, że tu właśnie przywiodły mnie szczęśliwe wiatry! Gdy czasami oglądałam w programach TV z jakim trudem przyjmuje się nowo przybyłych do swojej miejscowości, jak trudny jest proces asymilacji, nie chciałam dzielić losu tych ludzi. W tej kwestii też miałam odrobinę szczęścia! Na Długą wprowadziłam się w lutym, a już w listopadzie w Sępopolskim Domu Kultury miałam swój dzień. Na spotkaniu autorskim mogłam zaprezentować się mieszkańcom miasteczka. Bałam się pustej sali, bo niewątpliwie byłaby to porażka! Rozesłałam więc zaproszenia swoim znajomym i przyjaciołom z Bartoszyc i okolic. Byłam mile zaskoczona gdy zobaczyłam wypełnioną po brzegi salę!!! Swoją obecnością zaszczyciła mnie p. Burmistrz Sępopola i wielu mieszkańców. Byłam szczęśliwa i jednocześnie zestresowana. Mój wieczór poprowadziła niezawodna w tej kwestii Izabela B. Wiersze czytał pięknym, niskim głosem Krzysztof B., kilka szkolnych dziewczynek i oczywiście Iza. Nastrojowa atmosfera zrobiła swoje, na stolikach płonące świece, pachnąca kawa i ciasto z domowych wypieków. W niektórych oczach widziałam zadumę, a nawet łezkę. Było wzruszająco!

Najbardziej zaskoczyła mnie Iza!!! Specjalnie na tą okazję napisała wiersz z dedykacją dla mnie i o mnie! Przygotowała podkład muzyczny i cudownie mi go zarecytowała. Wzruszyła mnie tym do głębi!


To właśnie wiersz poświęcony mojej osobie. Jestem wzruszona!

Sylwia S. napisała muzykę do mojego tekstu „List do Matki” i zaśpiewała go anielskim głosem. (Jeśli tylko uda mi się zgrać ją z kasety wideo na komputer, na pewno zamieszę na blogu byście mogli posłuchać). Po zakończonym spotkaniu dostałam piękne kwiaty! A z Bartoszyckiego Domu Kultury, od dyrektora i pracowników, którzy również zaszczycili mnie swoją obecnością otrzymałam duży wiklinowy kosz pełen owoców! Nie mogłam postąpić inaczej, jak tylko zaprosić wszystkich do mojego domu na lampkę szampana! Chciałam się pochwalić wszystkim, jakie zmiany poczyniłam już w domu! Po krótkim czasie przed dom zjechało mnóstwo aut. Przybyło około 30 gości, ale byłam przygotowana! Nie zabrakło lampek do szampana. Moje córki dzielnie krążyły z szampanem wśród gości. Był to pełen wrażeń dzień, po którym słodko się spało!


Powiadomienie o spotkaniu zamieszczone w Gazecie Olsztyńskiej.
                     
Notatka w prasie po zakończonym spotkaniu. 

sobota, 3 listopada 2012


Do naszego nowego, a tak naprawdę starego, wybudowanego jeszcze przed wojną, z niemieckiej, dużej cegły domu o murach na pół metra grubych i fundamentach z kamienia wprowadziliśmy się pod koniec lutego. Mieliśmy miesiąc czasu na załatwianie wszystkich formalności i przeprowadzkę oraz oddanie kluczy do naszego mieszkania nowym właścicielom. Pozostał nam wciąż garaż, tuż przez ulicę. I ten garaż bardzo ułatwił nam sprawę, ponieważ wszystkie zbędne meble i rzeczy złożyliśmy właśnie w nim. Do domu zabraliśmy tylko niezbędny sprzęt by nie zagracać pokoju, który na początku miał służyć nam za sypialnię, kuchnię i łazienkę. Za toaletę służyła nam budka przycupnięta z boku stodoły. Wodę trzeba było nosić ze studni, ponieważ mróz rozsadził rury, które je doprowadzały! Nie było łatwo. W stodole znajdował się hydrofor, który doprowadzał wodę ze studni do domu, lecz najpierw musieliśmy to wszystko uruchomić! Mimo to cieszyłam się, że mam ten dom! Po pierwszej nocy przespanej w nowym miejscu podeszłam do okna i widząc ogromną stodołę nie mogłam uwierzyć, że to wszystko należy do mnie! Zawołałam Mirka i pytałam
- Wierzysz, że to jest nasze?!? Bo do mnie jeszcze to nie dociera. I gdy tak staliśmy przyszło mi do głowy coś zabawnego.
- Zobacz, jesteśmy teraz jak Bogumił i Barbara z „Nocy i Dni” - a on zaczął się śmiać.
-Ty to masz pomysły!
Pierwszego dnia musieliśmy ochłonąć. Po tak napiętym w wydarzenia okresie, zaczęliśmy obchodzić dom i posesję, poznawać co i gdzie się znajduje. Matko Boska, jak dużo tego było! Dla mnie gdzie w bloku miałam ograniczone pole widzenia, cztery ściany i balkon, tu wszędzie dominowała przestrzeń! Pola, niebo i drzewa! Dużo drzew - jabłoni, śliwki żółte i granatowe, wiśnie i grusza, a na szczycie domu pięły się winogrona. Jednak to wszystko zobaczyłam dopiero latem gdy zaowocowały, miałam własne zdrowe owoce! Wiosną posiałam duży ogródek warzywny, który pięknie obrodził i już nie bałam się niczego! Tu nie płaciłam czynszu, tylko raz w roku podatek. Opłata za wywóz śmieci to 15 zł za kwartał, czyli tyle co nic! Za wodę nie płaciliśmy, bo po wymianie rur na nowe nie było w domu kłopotu z wodą. Hydrofor dobrze pracował i podawał wodę ze studni do domu. Nareszcie byłam spokojna i nie bałam się o nie zapłacony czynsz! Dom był naprawdę stary, a w jednym z pokoi na karniszach jaskółki uwiły sobie gniazdo, nie trzeba nic więcej dodawać by pobudzić wyobraźnię co do jego stanu. Lecz ja nie widziałam dziurawych podłóg, drzwi czy okien, oczyma wyobraźni widziałam jaki będzie. Będę ciężko pracować by stał się domem, w którym będzie radość miłość i wzajemny szacunek! Pokochałam go od pierwszego dnia.

Remont zaczęliśmy od najpotrzebniejszych pomieszczeń, czyli łazienki, kuchni i WC, bez których trudno funkcjonować. Na początku naszego pobytu Mirek zbudował na podwórku nowy wiejski przybytek z serduszkiem, który nazwaliśmy „Bajamaja! Czasami padało pytanie „Gdzie idziesz?” i odpowiedź na nie -Do bajamai!”, z czego mieliśmy niezły ubaw! Na strychu znajdował się rodzaj pokoju, do którego prowadziły wszystkie wloty kominów z całego domu. Rozciągnięto tam druty, na których ktoś wcześniej wędził sobie pewnie słoninkę, szyneczki i inne pyszności! Wypisz wymaluj obrazek wyjęty z „Nocy i Dni”. Do dziś pozostał tam komin, zwany potocznie „babą”. Na niższym poziomie znajdowało się czarne, okopcone pomieszczenie, które wcześniej służyło za magazyn. Były tam kosze z węglem, motyki i całe mnóstwo rupieci! Okropne! I właśnie tam postanowiliśmy zrobić łazienkę i toaletę. Rozpoczęła się męcząca harówka, zbijanie tynków, sufitów, kucie starej podłogi i wylewanie nowej. Byliśmy zmuszeni do wymiany instalacji elektrycznej w całym domu, bo stara nie nadawała się już do niczego.

Dobrze, że było tyle pracy. Mirek miał zajęcie, nie myślał o głupotach i cieszyła nas każda nowa rzecz, która została już wykończona. Remont pomalutku posuwał się do przodu. Na początku zamieszkałam w tym domy tylko ja i Mirek, Marta została u Agnieszki. W momencie gdy zaczęły działać już kuchnia, łazienka i ubikacja, do domu wprowadziła się Agnieszka wraz z mężem i córką. Zajęli pokój, który się znajdował w drugiej części domu, nadawał się do zamieszkania po małym remoncie. Warunki były trudne, ale lepsze to niż płacenie za stancję. Pieniądze można było przecież przeznaczyć na materiały potrzebne do remontu. Prawdę mówiąc mieszkaliśmy jak koczownicy.

Funduszy wystarczyło tylko (albo aż) na wykończenie kuchni, łazienki z WC i pierwszego przedpokoju, bo w domu znajdują się dwa. Niestety finanse szybko stopniały, zaczęły się dylematy za co dalej remontować?!? Z tego co było już zrobione, byłam bardzo zadowolona. Szczególnie, że dało się żyć. Na resztę udogodnień trzeba będzie wciąż pracować i nie poprzestać w staraniach.


Piękna zima! Mróz pobielił moje drzewa przed domem. Mogłabym godzinami patrzeć na taki obrazek.
W tle, za krzakami nasza już historyczna "Bajamaja"!