środa, 14 listopada 2012


Wszystko pozornie zaczęło się układać. Lecz na pozór tylko układało się dobrze! Zaczęłam zauważać, że coś jest nie tak! Coraz częściej Mirek wracał wesolutki ze stodoły, w której zawsze miał coś do zrobienia! To oznaczało tylko jedno, że gdzieś tam ma schowaną butelkę z mocnym trunkiem. Nie wróżyło to dobrze.O mamo! Nie pozwól mu pić, Ty lepiej widzisz co on wyrabia”. Czasami tak rozmawiałam z tymi, którzy już odeszli. A ponieważ po drugiej stronie miałam tylko teściową zwracałam się więc do niej. Jestem spod znaku „bliźniąt” i ma to chyba znaczenie, gdy patrzę na siebie z boku i potrafię bez większych trudności trzymać samokontrolę, na zasadzieWeź się w garść Teresa. Ochłoń i policz do trzech! Wyluzuj, odpuść!” itd…

Zdarzają mi się czasem dziwne rzeczy! Podczas skanowania i wysyłania tysięcy, wyłącznie angielskich, używanych i nowych książek, znalazłam między kartkami malutki modlitewnik pisany po polsku! Zabrałam go do domu gdyż uznałam, że to nie przypadek, że tam się właśnie znalazł. Pomyślałam, że poczytam go w domu i zobaczę o co chodzi z tymi modlitwami! Okazało się, że na jednej ze stron, napisanej po angielsku i na drugiej w języku polskim poprowadzona jest cała ceremonia mszy św.! O co w tym chodzi? Szybko doszłam do wniosku, że Ci którzy odeszli potrzebują modlitwy, a ja w tym momencie miałam już trzy takie osoby! Za wszystkie trzy zamówiłam mszę w kościele w Bartoszycach i Sępopolu.

Z tym opisem wybiegłam trochę w przyszłość, lecz nie mogłam się oprzeć by się z Wami tym nie podzielić.

Tak właśnie wyglądał znaleziony modlitewnik. 
Nie były to konkretne modlitwy lecz cała msza! Myślę, że ktoś dał mi znak! 

Tymczasem wracam do właściwego dnia, w którym musiałam udać się w ważnej sprawie do Urzędu w Sępopolu. Idąc drogą omal nie nadepnęłam na nowiutką paczkę chusteczek higienicznych. Może to głupie, lecz podniosłam ją.Przecież były nowe! Szkoda ich - taka była moja myśl. Schowałam więc chusteczki do kieszeni i poszłam dalej. W Urzędzie nie przyjęto mnie jak należy, podle się z tym poczułam! Wracając do domu naszły mnie żale do całego świata i do tego, że w ogóle oddycham. Gardło zacisnęło mi się do bólu, łzy o mało nie trysnęły, lecz dzielnie się trzymałam by nie płakać na ulicy! Wiedziałam, że ludzie dopiszą do łez swoją historię, a tego chciałam uniknąć! Po drodze do domu mijałam pusty o tej porze kościół, więc chętnie do niego skręciłam. Pomyślałamchwilkę posiedzę w ciszy, uspokoję się, minie zły nastrój”. Gdy tylko usiadłam w ławce strużki cichych łez popłynęły bez kontroli po policzkach. Przypomniałam sobie o chusteczkach, które znalazłam, bo swoich oczywiście nie miałam! Wyjmując je z kieszeni spojrzałam na ołtarz i powiedziałam pół głosem:
- Wiedziałaś, że będą mi potrzebne! Dzięki - jakoś mnie to trochę rozbawiło. Posiedziałam jeszcze chwilę a gdy emocje opadły wróciłam do domu. Pozostała część dnia przebiegła już spokojnie. 

Opiszę jeszcze jedno wydarzenie, które zasługuje na uwagę i pozostało w pamięci nas wszystkich.
Zbliżało się Boże Narodzenie. Z Mirkiem mieszkaliśmy wciąż jeszcze Nad Łyną w Bartoszycach, a Dorota z mężem na Działkach. Był brzydki, ponury dzień, okropna szaruga. Wiatr zacinał deszczem ze śniegiem. Przechodniom trudno było poruszać się po breji zalegającej na ulicach. Dorota wyszła do miasta po zakupy świąteczne i wpadła do mnie do domu zmarznięta i przemoczona. Nie była szczęśliwa!
- Wiesz co mi się przydarzyło?
- No nie wiem, mów - patrzyłam na nią uważnie.
- Chyba w autobusie miejskim ktoś ukradł mi portfel! Przeszukałam całą torebkę i go nie ma!
- Może został w domu?
- Na pewno go zabrałam. Jeszcze nie zdążyłam być w żadnym sklepie, to gdzie by się podział? - mówiła załamana. 
Wiadomo, że pieniędzy nigdy nie było zbyt wiele! I każda strata była dotkliwa, a Dorota miała w portfelu około trzystu złotych! To nie tak mało. Cóż miałam zrobić! Podzieliłam się z nią swoimi pieniędzmi i powiedziałam:

- Dobrze, nie martw się, damy radę! Stało się i koniec, jakoś to będzie.
Chwilę jeszcze posiedziała, wypiła kawę i poszła do swojego domu. Zajęłam się swoją pracą, której nie brakowało przed świętami. Po jakimś czasie zadzwonił dzwonek do drzwi więc poszłam zobaczyć kogo to przywiało w taką pogodę! Gdy otworzyłam drzwi moim oczom ukazał się człowiek o wyglądzie kloszarda. Zarośnięty, ubrania jakby rok ich nie zdejmował. Grzecznie zapytałam w czym mogę pomóc? Byłam pewna, że poprosi o pomoc lecz stało się coś zupełnie nieoczekiwanego!!! Zapytał:
- Czy tu mieszka Dorota Ch.?
- Nie, ale to moja córka. Była u mnie dziś, ale już poszła do swojego domu. Czy mogę wiedzieć o co chodzi?
- Tak, znalazłem jej portfel i chciałem go oddać - nie wierzyłam własnym uszom!
- Naprawdę? Jak Pan tutaj trafił?
- Byłem na Piłsudskiego i tam mi dali ten adres - Na Piłsudskiego mieszkali teściowie! To było około trzech kilometrów od naszego domu!
- A jak Pan tam trafił? - nie mogłam się opanować by nie zapytać.
- W portfelu było imię i nazwisko, pytałem ludzi czy ktoś zna tą osobę? Pokierowali mnie właśnie tam! - No tak, nazwisko Barszcz było znane w mieście i udało się temu Panu trafić pod właściwy adres.
- Nie do wiary, że Pan tyle się nachodził by oddać pieniądze! I to w taką pogodę! Może wejdzie Pan do środka i napije się gorącej herbaty? - musiałam mu to zaproponować bo był bardzo zmarznięty.
- Nie dziękuję! Proszę oddać ten portfel córce - i podał mi go. Otworzyłam zaraz, nie po to by przeliczyć pieniądze, lecz by dać mu część tej sumy. Nie chciał ich przyjąć, powiedział że gdyby chciał tych pieniędzy, to by je po prostu zabrał. W końcu jednak przekonałam go by przyjął je bo mu się należą . Podziękował i po prostu poszedł. Nie wiem jak się nazywał i skąd był. Trochę żałuję, że nie zapytałam choć mogłoby to wyglądać na wścibstwo. Później opowiadałam o tym znajomym, jak o cudzie Bożenarodzeniowym!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz