wtorek, 8 stycznia 2013

Witam i przepraszam Was Moi Kochani za tak długą przerwę. Podróż do Polski na Święta, Nowy Rok na to wszystko potrzebowałam trochę czasu. Liczę na zrozumienie i jeszcze raz przepraszam. Teraz postaram się nadrobić zaległości. Zapraszam wiec do czytania.

Trudne początki ugięły mi kolana, ale nie przewróciły. Czekałam więc na dzień, w którym nadzieja na lepsze jutro zaświeci jaśniej. Sprawa z mieszkaniem jakoś się ułożyła, choć było to tymczasowe rozwiązanie, to zawsze jakieś. Zamieszkałam z Ireny synem i jego dziewczyną. Zajmowałam kącik szerokości łóżka polowego, moje bagaże zmieściły się w skrzyniach po nim, płaciłam 1/3 należnego czynszu. Nie będę opisywała relacji między młodymi, mam to gdzieś, powiem tylko, że nie przejmowali się moją osobą. Znowu znalazłam się w miejscu gdzie nie powinnam być. Zakładałam słuchawki na uszy i słuchałam muzyki, lub czytałam książki, To był mój sposób na odcięcie się od tego, co działo się wokół.

Nastał w końcu dzień, w którym zadzwonił długo oczekiwany telefon!. Bardzo się bałam, że niczego nie zrozumiem co będą mówić do mnie. Znałam już kilka prostych słów, na tyle by domyśleć się, że następnego dnia mam stawić się do pracy w P.P.C. Wiedziałam gdzie to się mieściło, nie miałam problemu z dotarciem na miejsce. Praca polegała na pakowaniu przy taśmie, bardzo różnych towarów w zależności od dnia i zamówienia. Były to kosmetyki, odświeżacze, a nawet sery, masła, pampersy różności, jednym słowem duży asortyment. Pracowało tam dużo Polaków, więcej niż Anglików, dlatego było mi łatwo, wszystko czego nie rozumiałam tłumaczono mi. Byłam szczęśliwa nareszcie pracowałam!. Po krótkim czasie mogłam już wysłać pierwsze pieniądze do Polski, by Mirek mógł dalej remontować dom, bo tak naprawdę po to wyjechałam za granicę. Myślałam, wszystko zaczyna mi się układać, będzie dobrze, tylko jeszcze znajdę inne lokum, bo mieszkanie z młodymi mi nie pasowało.

Miałam już swoje lata i myślałam, że znam dobrze ludzi, spotkałam ich wielu na swojej drodze, ale jakże się myliłam. Tak naprawdę oczy otwierały mi się szeroko ze zdumienia, widząc niektóre zachowania. Poznałam ludzi zawistnych, fałszywych, takich co głaszczą po plecach po to by wbić ci nóż! coś strasznego. Nie mogłam długo pojąć i nadal nie mogę, że tak można żyć i dalej uśmiechać się. Dzięki Bogu, że byli też ludzie życzliwi to jakoś się równoważyło. By przetrwać, trzeba mieć odrobinę szczęścia i mocną skórę, a ja miałam ją dobrze wygarbowaną a i mój limit szczęścia jeszcze się nie wyczerpał, zawsze pojawiało w odpowiednim momencie.

Pojawiła się szansa, wyprowadzenia się od młodych, kłopot w tym że musiałam kogoś znaleźć do wspólnego zamieszkania, bo utrzymanie kempingu dla jednej osoby było zbyt drogie, dzieląc go na dwoje dało się żyć. Zaczęłam w myślach szukać odpowiedniej osoby, wśród znajomych. Musiała być to osoba, która nie miała małych dzieci, nie musiała rezygnować z pracy, by wyjechać za granicę.
Przeglądając kartki pamięci, przypomniała mi się mojej córki Doroty sąsiadka. Wiele razy pytała mnie, zanim jeszcze wyjechałam.
- "Dzwoniła już ta Twoja znajoma z Anglii?" Jeśli mi się uda wyjechać, czy pomogę jej też pojechać tam i tak dalej... Nie obiecywałam, dawałam tylko nadzieję, że jeśli będę mogła to pomogę. Teraz była taka chwila, potrzebowałam kogoś, kto by ze mną zamieszkał.

Ja na polu Kempingowym gdzie właśnie mieszkałam.

Stasia nie miała pracy, nie miała też małych dzieci, jedynie dorosłą córkę na studiach. Więc potrzebowała funduszy, a ja mogłam jej teraz pomóc. Podjęłam decyzję by zadzwonić do niej z propozycją. W krótkiej rozmowie przedstawiłam co i jak, że z pracą może być na początku trochę trudno i trzeba będzie uzbroić się w cierpliwość, ale będąc na miejscu szybciej coś się trafi, niż czekając w Polsce. Ja  na razie pracowałam, więc damy radę, pomogę jej. Niczego nie koloryzowałam, by była jasność. Powiedziałam że po odpowiedź zadzwonię za tydzień by miała czas na przemyślenie i podjęcie decyzji.
Po tygodniu zgodnie z obietnicą zadzwoniłam do Stasi.
- Cześć, i co przemyślałaś? jaka Twoja decyzja? jesteś gotowa podjąć takie ryzyko?
- Tak jadę, ale bardzo się boję.
- Każdy się boi, nie martw się damy radę - mówiłam pełna optymizmu
Po krótkim czasie odbierałam Stasię z dworca Victoria w Londynie. Zamieszkałyśmy dwie w wcześniej przygotowanym Caravanie. Zapowiadało się fajnie i na początku było. Ale, zaraz po jej przyjeździe ja straciłam pracę o nie!!! to chyba jakieś fatum! to nie mogła być prawda!. Tak właśnie wygląda praca przez agencję, z dnia na dzień mówią. "Jutro pani nie pracuje, proszę czekać na telefon" i trzeba czekać, czasami krótko, ale czasami długo i zaczyna się dramat jak przetrwać. I właśnie teraz musiało mnie coś takiego spotkać!?! dobrze, że miałam trochę zapasu, nim coś się znajdzie. Nie było dobrze! zaczęłam przeglądać ogłoszenia w witrynach sklepowych, może jakieś sprzątanie?. Cokolwiek. W Anglii byłam dopiero trzy miesiące, więc siłą rzeczy z językiem słabo, ale już trochę umiałam mówić, trochę rękoma się namachałam "Kali kochać. Kali uciąć" i jakoś szło. Długo nie musiałam czekać, na pierwsze załamanie psychiczne. Już po tygodniu Stasia powiedziałam mi z lekką pretensją.
- Ja nie przyjechałam tu siedzieć, tylko do pracy! - itd...
Nie mogła nic lepszego wymyślić, by mnie "zabić" taki brak cierpliwości, mimo tego, że uprzedzałam jak to wygląda i w takim momencie, gdzie ja też nie pracowałam!. Brak zrozumienia i taktu. Zrobiło mi się bardzo przykro, wyszłam na zewnątrz i popłakałam się. Miałam pretensję do siebie, po co mi to było?. Miałam dość swoich kłopotów, ściągnęłam sobie jeszcze jeden! Poszłam przed siebie by dać upust łzom i wyciszona wrócić, po drodze na Crowmarsh był Kościółek nie ważne jakiego wyznania, chciałam tam posiedzieć, weszłam spokojna usiadłam w ławce. Była jakaś msza, nic z tego nie rozumiałam, ale chciałam pobyć z własnym Bogiem i myślami. Całe nagromadzone emocje i napięcie znalazło ujście, nie mogłam nad tym zapanować, łzy ciekły i spływały po mojej twarzy. Zaczęto mi się przyglądać, wiedziałam że muszę nad sobą zapanować, bo to nie było normalne. Po mszy, podeszło do mnie kilka osób i pastor z pytaniem
-"Czy wszystko w porządku, czy można mi w czymś pomóc'' 
Podziękowałam i powiedziałam
-"Że nie można mi pomóc, będzie dobrze'' 
Jeszcze raz podziękowałam i odeszłam.


2 komentarze:

  1. Teresko, tak to w życiu bywa, że jak nie urok, to przemarsz wojsk. :D
    Pozdrawiam serdecznie. ❤

    OdpowiedzUsuń
  2. Właśnie święta prawda ! tak to już jest, jak myślisz że, jesteś na prostej, to niestety tak nie jest Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń