sobota, 22 grudnia 2012

Wesołych Świąt i szczęśliwego Nowego Roku 2013 
 
 

Jak obyczaj stary głosi
Według ojców naszych wiary,
Pragnę złożyć Wam życzenia
W dniu Bożego Narodzenia.
Niech ta gwiazdka betlejemska,
Która świeci dziś o zmroku,
Doprowadzi Was szczęśliwie
Do spotkania w Nowym Roku

 

 

 

Kochani czytelnicy chciałam poinformować, że z powodu Świąt i natłoku prac domowych, następny post będzie dopiero po Nowym Roku. Tymczasem życzę wam, wszystkiego najlepszego i spełnienia wszelkich marzeń.

niedziela, 9 grudnia 2012

Gdy stałam tak na Victorii rozglądając się za Zbyszkiem, który miał po mnie przyjechać próbowałam jak najwięcej zobaczyć co jest wokół mnie. Nie miałam zbyt dużo czasu, bo zjawił się mój przewodnik. Poszliśmy na autobus do Oxford, a tam mieliśmy przesiadkę do Wallingford. Słyszałam jak Zbyszek mówi    po angielsku kupując bilet u kierowcy, nic nie rozumiałam! Dotarło do mnie, że nie będzie mi tu łatwo, choćby dlatego, że nie znam języka!. Wtedy zadałam sobie pytanie co ja tu robię!!?  to nic! pożyjemy zobaczymy, co czas przyniesie. Może nie będzie tak strasznie! Gdy dotarliśmy już na miejsce było ciemno, czułam się nieswojo i obco. Przywitałyśmy się z Ireną wypiłyśmy po kawie i zaprowadziła mnie do karawanu w którym miałam na początku zamieszkać. Były tam trzy spania jedno zajmowała Barbara R. drugie brat Ireny Bogdan K. a trzecie było wolne dla mnie. Barbara pokazała mi, które szafki mogę zająć, półkę w lodówce i tak dalej. Rozłożyłam swoje rzeczy i zaczął mi się nowy etap w moim życiu. Już pierwszego dnia źle się poczułam, zaczęłam kasłać i dostałam temperatury. Matko jedyna tylko nie to! nie wolno mi było zachorować! bo przepadnę, przywiozłam z Polski trochę leków, ratowałam się więc jak mogłam.

Tak wygląda właśnie plac karawanów, na których żyją Polacy jak i Anglicy.
Był już trzeci dzień mojego pobytu w Anglii ja nadal nie pracowałam. Miałam iść do Agencji z synem Ireny Arturem, który miał mi pomóc w tłumaczeniu przy zarejestrowaniu się do pracy, niestety nie poszliśmy bo
,, młody '' miał coś ważniejszego do załatwienia, niż chodzenie ze mną po agencjach. Czekałam tak tydzień! Dla mnie, był to bardzo długi tydzień. Płakać mi się chciało, gdy po raz któryś musiałam prosić, by ktoś poszedł ze mną i pomógł w tłumaczeniu! W końcu poszłam z Piotrkiem K. i udało mi się zarejestrować w Secondsite, to było najważniejsze, choć pracy dla mnie jeszcze nie mieli, kazali czekać na telefon, ale zawsze była jakaś nadzieja.


Mimo że był to początek marca, wokół kwitło pełno kwiatów! nawet niektóre drzewa tonęły w nich!.
Postanowiłam, że czas oczekiwania na telefon do agencji przeznaczę na naukę angielskiego, choćby  podstawowych słów, by jakoś sobie radzić. Założyłam więc zeszyt w którym zapisywałam słowa angielskie,  tak jak ja je słyszę, a z boku co one oznaczają, wyglądało to komicznie. Po jakimś czasie miałam już prawie pół zeszytu zapisanego, śmieli się ze mnie że tworzę nowy słownik. Po około dwóch tygodniach, córka Ireny Sylwia załatwiła mi u swojej znajomej angielki pracę, choć była tylko jednorazowa, na cztery godziny i tak cieszyłam się z tego. Jini bo tak miała na imię, zawiozła mnie do swojego domu, i postawiała pełen kosz ubrań do prasowania.  Była to moja praca na ten moment. Wzięłam się więc za żelazko i zaczęłam prasowanie starałam się bardzo!
Podczas przekładania szmat trafiłam na męskie bokserki, nie zapomnę tego uczucia, okropne!  ,,Przyjechałam tu, tyle kilometrów by prasować chłopom gacie! ,, jak w filmie. Brakowało mi tylko czepka i fartuszka!. Wiem że to głupie, ale nic nie poradzę, tak właśnie się czułam. Za tę pracę dostałam dwadzieścia funtów, i to były moje pierwsze zarobione pieniądze w Anglii. Mimo że nie znałam języka, nie bałam się pracy i wiedziałam już, że takich jak ja dają tam, gdzie już są Polacy tylko to czekanie!!!
Niestety, źle mieszkało mi się razem z Basią i Bogdanem, Bogdan lubił wypić! i nie żałował sobie tej przyjemności, czasami dołączała do jego biesiadowania Barbara, później kłócili się i tak w kółko. Czasami czepiała się mnie o różne pierdoły, czekałam jak zbawienia kiedy już przyjedzie Wioletta, by wyprowadzić się od nich.



W końcu nastał ten czas!. Robin ustawił dla nas, malutki dwuosobowy Karawan. W którym było tylko jedno duże spanie, ale od biedy można by mieszkać, gdyby nie to, że Barbara pokłóciła się z Bogdanem i postanowiła że dłużej nie będzie z nim razem mieszkać i przeprowadza się razem do tego małego kempingu!!! to był jakiś koszmar!. Jak miałyśmy spać, tam we trzy na jednym łóżku?. Barbara była tak napita! że nie kontaktowała co robi i co mówi!. Miałam już dosyć wszystkiego! gdyby było bliżej do domu wróciłabym chyba zaraz. A koleżanka Basia w pijackim bełkocie powtarzała ,, co nie podoba ci się! za mały karawan,, i stek innych głupich rzeczy!. Oczywiście wybrała sobie mnie za punkt do zaczepki, bo jakiś kozioł ofiarny musiał być w jej zasięgu. Tylko, że ja nie miałam ochoty, pozwolić na to, by o mnie wycierała sobie buzię, zabrałam nierozpakowaną walizkę i ruszyłam do wyjścia. Wioletta przerażona sytuacją pytała?
- Pani Teresko dokąd pani idzie!?  Niech pani zostanie!
- Nie Wiola, nie zostanę ani minuty z tą osobą, tak się nie da!!! Wystarczy mi wrażeń.
- Ale dokąd pani pójdzie! - patrzyła na mnie z troska i strachem w oczach
- Nie mam pojęcia, tysiąc osób śpi w parku na ławce, zmieści się tysiąc jeden. Wolę na ławce niż z nią razem, i to w jednym łóżku, tam przynajmniej za towarzystwo będę miała ptaki, a nie jakiś bełkot!
Wyszłam przed kemping i nie wiedziałam w którą stronę się udać, walizka była ciężka, było przed południem wszyscy byli w pracy Irena też, postanowiłam że na chwilę zostawię walizkę w jej namiocie, który miała dopięty do karawanu, będzie mi łatwiej, bez niej poruszać się by coś sobie znaleźć.
Ale co - jak!?! i gdzie?. Nie miałam najmniejszego pojęcia!. Poszłam przed siebie, właściwie bez celu, doszłam do Tamizy, stanęłam na moście i patrzyłam w wodę, zaczęłam płakać i pytać samą siebie co ja mam teraz z sobą począć? Zeszłam na brzeg i poszłam, wzdłuż rzeki i przyglądałam się nabrzeżnym krzakom, może któreś ukryją mnie nocą, przed nie pożądanymi osobami. Bałam się nocy! nie wiem ile tam łez wylałam. Rzeka śmiało mogłaby wystąpić z brzegów! Czułam się otępiała i momentami robiło mi się ciemno w oczach, przypomniałam sobie, że nic jeszcze tego dnia nie jadłam, a było już dosyć późno. To pewnie dlatego jest mi słabo. Poszłam do sklepu kupiłam suchą bułkę i wróciłam nad rzekę, usiadłam na trawie, bo tam mnie nikt nie widział. Bułka nie przechodziła mi przez zaciśnięte gardło. Stawała w przełyku.
 Zrobiło się już dosyć ciemno, poszłam więc do Ireny, powiedzieć jej co się stało i prosić by mogła przechować moją walizkę. Gdy wysłuchała, strasznie się wkurzyła na Baśkę, i powiedziała.
- Nigdzie nie będziesz chodzić, tylko przenocujesz u mnie i coś wymyślimy - jeszcze jakąś chwilę  rozmawiałyśmy i poszłyśmy spać.


Rano zadzwoniłam do Polski. Rozmawiałam z córkami i Tereską, powiedziałam im jak mi w tej Anglii słodko! Córki powiedziały
- Mamo wracaj do Polski, daj sobie spokój szkoda zdrowia, damy sobie jakoś radę, wracaj - Tereska tak samo mówiła ,,wracaj! zostaw to wszystko,,
Ale ja odpowiedziałam
- Dam radę, wytrzymam!. Jeszcze słońce dla mnie tu zaświeci!.


wtorek, 27 listopada 2012



Dobrze było powspominać wycieczki i babskie wypady, gdyby tylko było tego więcej chyba bym już nigdy nie narzekała na szarość dni. Niestety, w naszym ukochanym kraju można tylko o tym pomarzyć. I dzięki Bogu, że za marzenia nie karzą, bo nie wyszłabym z „paki” za ogrom marzeń jakie mam, o których wciąż opowiadam moim bliskim. Pewnie im głowy od tego puchną haha! Trudno, mają pecha, że jestem obok! Straszne bezrobocie nie pozwala ludziom normalnie egzystować, za dużo środków by umrzeć, za mało by żyć jak to mówią. Krew się burzy na taki system! Ogrom ludzi wyemigrowało za granicę w poszukiwaniu lepszego jutra, nawet mi taka myśl zaczęła świtać w głowie. Dom potrzebował nakładów finansowych, a ja ich nie miałam! Mirek załamał ręce i całkiem odpuścił, bo uznał, że finanse to mój problem. Wystarczy, że mamdarmowego robotnika”! Wkurzało mnie takie gadanie. Czy on myślał, że będę mu płacić za to, że remontuje swój własny dom!?! A za chwilę powie swoje ulubione zdanie „tu nie masz nic, nawet łyżeczki, wszystko jest moje”, to jakaś paranoja. Kłopoty zaczęły się gdy Mirek coraz częściej popijał, nie wiem jak znajdował środki na alkohol. Ja nie miałam kasy nawet na paliwo by jechać handlować na bazar. Musiałam pożyczać a później oddawać gotówkę i to byłagłupiego robota”!

Któregoś dnia spotkałam Irenę S., żonę chrzestnego Agnieszki. Od jakiegoś czasu mieszkała już w Anglii więc zapytałam ją:
- Irena pomożesz mi, żebym stąd wyjechała? Inaczej zwariuję, wiecznie wszystkiego brakuje!
- Nie obiecuję, ale może coś się uda z tym zrobić. Z pracą jest ciężko, ale gdy coś znajdę to dam znać.
I na tym skończyła się nasza rozmowa. Głupio było mi, że poprosiłam ją o to i nigdy więcej nie wracałam do tego tematu. Takie jest życie! Cieszyłam się, że mam dom i dziękowałam Bogu, że razem z dziećmi jesteśmy zdrowi! Za ptaki, które widziałam przez okno, za kałuże przed domem. Za to, że mogę wyjść w pidżamie przed dom z kawą w ręku, bo jestem u siebie i nikogo poza rodziną tu nie ma. Lubię posiedzieć tak w ciszy na łonie natury i oddać się rozmyślaniom, a jednocześnie mieć dwa kroki do domu. Czułam wtedy, że jednak wiele szczęścia gości w moim życiu! Mogłam wylądować na ulicy a mam dom i około dwóch hektarów posiadłości! To nic, że okna i elewacja, a także ogólny stan w jakim znajdował się dom można uznać za opłakany, ale ja zawsze patrzyłam na niego jak będzie wyglądał po remoncie. Krysia J. optymistka odwiedzając mnie razem z Tereską z Olsztyna powiedziała załamując ręce:
- Matko Boska! To Ci zajmie co najmniej z dziesięć lat, żeby tylko…!
- O nie! To musi udać mi się szybciej - przekonywałam samą siebie. Coraz bardziej wierzyłam w Irenę S. W to, że pojadę do Anglii i będzie wszystko pięknie i kolorowo! Co za „głupie” myślenie! Fantazje płatały mi figle,bo widziałam ten kraj złotem kapiący! Gdzie wciąż jeszcze królowa i rodzina królewska, pałace i zamki! Jak w bajkach, w których zaczytywałam się gdy byłam jeszcze mała, które pozwalały przenieść się w inny świat. Takim światem była dla mnie Anglia!

W Sępopolu mieszkałam już prawie rok, gdy zadzwonił telefon. O Chryste, to była Irena!
- Cześć Teresa, jeśli nadal chcesz to możesz przyjechać do Anglii.
- Jasne, że chcę. Kiedy mam przyjechać i gdzie będę mieszkać?
- Możesz przyjechać jak najszybciej, z pracą nie będzie kłopotu. Tylko z mieszkaniem trochę kiepsko. Na początku będziesz musiała zamieszkać w Caravanie (tak nazywają przyczepy kempingowe ciągnięte za autem) razem z moim bratem i jego partnerką. Lecz niedługo, bo przyjechać ma Wioletta K. z Ornety i zamieszkacie razem w oddzielnym Caravanie. Ja też mieszkam w takim Kempingu i jest całkiem wygodnie. Przemyśl to i daj znać.
- Nie będę się zastanawiała. Od razu odpowiadam, że jadę! Muszę mieć trochę czasu na zorganizowanie sobie wyjazdu, pozamykanie niektórych spraw, kupno biletu i tak w ogóle, co Ci będę tłumaczyć, sama wiesz…
- Dobrze, to daj znać jak już będziesz gotowa. Tylko szybko!
- Dzięki Irena!

Tego dnia czułam się jakby ktoś przywalił mi obuchem w głowę! Wszystko wokół pulsowało. Niby czekałam na ten wyjazd, lecz gdy stał się faktem, zaczęłam odczuwać obawę jak sobie tam poradzę! I skąd mam wziąć na niego fundusze? Powiedziałam Mirkowi o telefonie od Ireny. Uzgodniliśmy, że będę tam zarabiać, a w tym czasie on będzie remontował dom za pieniądze, które będę wysyłać. Córki były już dorosłe i mieszkały na swoim. Najmłodsza Marta też była już pełnoletnia, były samodzielne więc na co dzień nie byłam im potrzebna. Mogłam wyruszyć w świat w poszukiwaniu szczęścia. Tym razem poprosiłam Tereskę o pomoc i oczywiście nie odmówiła mi jej! Kupiła bilet do Londynu, w garść wcisnęła trochę funtów na dobry początek. Zaopatrzyła też w prowiant bym miała co jeść i nie musiała tracić pieniędzy na zakupy. Byłam tym bardzo wzruszona i wdzięczna za jej pomoc. Można powiedzieć, że to ona zafundowała mi wyjazd. Nie wiedziałam jak mam jej za to podziękować, ale byłam pewna, że przyjdzie moment, w którym za wszystko jej wynagrodzę. Termin wyjazdu przypadł na 25 lutego 2005 r. 26-tego miałam być już na miejscu w Londynie na Victorii, a tam miał odebrać mnie z dworca mąż Ireny, chrzestny mojej Agnieszki. Wszystko było ustalone i zapięte na przysłowiowyostatni guzik”. Do wyjazdu został tylko tydzień, a w domu atmosfera zrobiła się gęsta i nieprzyjemna. Mirek niby chciał bym pojechała, lecz nie do końca! Najlepiej, żebym zarabiała na miejscu dużo pieniędzy i nigdzie nie wyjeżdżała. Też bym tak chciała, ale nie dało się tego pogodzić! Zaczęliśmy się kłócić i oficjalnie miał okazję sięgać po butelkę. Już nie w stodole po kryjomu, mógł odreagować stres! Co ja powinnam zrobić, to jakiś koszmar! Nie tak miał wyglądać mój wyjazd! To miało być pozytywne wydarzenie, a nie powodować awantury w domu z pijanym mężem.

Praktycznie cały czas płakałam, wróciły wszystkie złe wspomnienia z naszego życia. Traciłam nadzieję, że coś zmieni się na lepsze. Do tego wszystkiego doszedł stres związany z wyjazdem, nie wiadomo na jak długo i tak daleko od domu i dzieci. Byłoby inaczej gdyby Mirek wspierał mnie, nie byłoby tak ciężko wyjeżdżać. Lecz on zawsze przygniatał mnie gdy upadałam, więc czego oczekiwałam teraz?!?

Na dwa dni przed wyjazdem spakowałam walizkę i poszłam na autobus do Bartoszyc by pozostały czas spędzić u Doroty. Wyciszyć się wewnętrznie, o ile tylko dam radę! Wyszłam z domu bez pożegnania z Mirkiem. Ciężko było iść po rozmokłym śniegu, nogi zapadały się w breji, a walizka zdawała mi się dwa razy cięższa. Chciało mi się krzyczeć i wyć, to nie tak miało być!!! Łzy kapały mi przez całą drogę. Z trudem, ale jakoś dotarłam do domu Doroty. To był trudny dzień. Gdy wieczorem położyłam się spać, a przy mnie moi kochani wnukowie Szymonek i Adaś nie spuszczali ze mnie wzroku, widzieli że ich babcia się smuci. Rozumieli, że wyjeżdża gdzieś daleko. Żal mi ich było, z marnym skutkiem próbowałam jakoś rozweselić. Adaś, wtedy ośmiolatek z troską w głosie zapytał
- Babciu, a co Ty tam będziesz jadła? - biedne dziecko martwiło się o babcię. Wzruszył mnie tym pytaniem, przytuliłam go mocno i powiedziałam
- Nie martw się słoneczko, babcia sobie jakoś poradzi i kiedyś wróci do Ciebie.
Na dworzec do Olsztyna skąd miałam wyjazd do Anglii odwiozła mnie Dorota. Przyszła też Tereska by się pożegnać, to było okropne bo nie było wiadomo kiedy znów się zobaczymy! Wszystkie trzy bardzo się popłakałyśmy! Autobus ruszył w drogę a ja wraz z nim… Wszystko zostawało z tyłu i jak na złość przyszło mi na myśl, że kiedyś już tak wyjeżdżałam. Wszystko zostało za mną gdy zabierano mnie do domu dziecka. Nigdy więcej tam nie wróciłam, zaczęłam znowu płakać! Oby ta historia się nie powtórzyła! Przecież wszystko mogło się wydarzyć! Jechałam do obcego kraju nie znając języka, bo w szkole uczono nas Rosyjskiego! Ja, stara baba, mając 48 lat na karku, zamiast siedzieć przy dzieciach w domu, muszę włóczyć się po obcych krajach. Po to by dać szansę mojej rodzinie na przetrwanie, gdy mój ukochany kraj ma gdzieś jak żyją ludzie i ich dramaty. Podróż trwała 32 godziny. Trudno zliczyć ile w tym czasie wylałam łez, nie chciałabym jeszcze raz tego przeżywać.



Wysiadłam na Victorii, i gdy wszyscy gdzieś się rozeszli zostałam sama! Zdałam sobie wtedy sprawę jakim marnym pyłem jestem na tej ziemi, nie rozumiejąc nic z tego, co mówią Ci wszyscy ludzie! Czułam się jak na obcej planecie, ze śmieszną walizką, która miała zastąpić mi cały dom…!

wtorek, 20 listopada 2012


Życie było hojne. Z jednej strony nie szczędziło mi trudnych i bardzo trudnych chwil, z drugiej nie poskąpiło przyjemnych i szczęśliwych dni. Do tych przyjemnych z całą pewnością mogę zaliczyć wycieczki, na które miałam możliwość jeździć już jako wychowanka Domu Dziecka. Mogę śmiało powiedzieć, że Polskę zwiedziłam wpierw z Domem Dziecka a później z zakładami pracy, które bardzo często organizowały kilkudniowe wyjazdy dla swoich pracowników. Były to w miarę tanie wycieczki, gdyż zakłady pracy pokrywał sporą część kosztów. Grzechem byłoby nie korzystać z takich okazji, więc wraz z Mirkiem korzystaliśmy gdy tylko nadarzała się sposobność. Były to jedne z fajniejszych chwil w naszym życiu. Czasami gdy wydawało się, że na mojej drodze same dołki i trudno iść by się nie potknąć, zawsze zjawiał się ktoś kto potrafił wyciągnąć pomocną dłoń. Szósty zmysł mojej przyjaciółki zawsze pozwalał jej trafić w moment gdy potrzebowałam rozmowy i oddalenia się od moich problemów. Jakby była kimś kto strzeże mojego stanu psychicznego! Często odbierałam telefon:
- Tereńcia co byś powiedziała gdybyś przyjechała do Olsztyna?
- Po co?
- Na jakieśbabskie” spotkanie, musisz się odstresować.
Odstresować” to jej ulubione słowo. Zapraszała jeszcze nasze wspólne koleżanki i szłyśmy na Starówkę na dobrą kawę, obiad czy spacer. Takie spotkania czasami przeciągały się do północy, ale faktycznie robiły one dobrze nam wszystkim. Często miewała pomysły gdy potrzebowałyśmy więcej wrażeń. Wymyślała czasami wycieczki czy kilkudniowe wypady do gospodarstw Agroturystycznych. Zbierała się wtedy całkiem spora grupa zaprzyjaźnionych osób i z całą pewnością się nam nie nudziło!

Nigdy nie zapomnę dnia, w którym zadzwonił telefon a z drugiej strony usłyszałam głos mojej przyjaciółki:
- Tereńcia szykuj się, jedziemy na wycieczkę! - To był zły moment. Nie miałam ochoty na nic, w dodatku dokuczała mi rwa kulszowa. Paskudna sprawa z tą rwą.
- Teresa, czyś Ty oszalała?!? Ty możesz sobie jechać, a mnie na dzień dzisiejszy nie stać na wojaże! Poza tym ledwie się poruszam przez tą rwę!
- Nazbieraj tylko na lody i masz miesiąc na wyzdrowienie, dasz radę! - jej radość i optymizm sączyła się ze słuchawki, tak że zapragnęłam pławić się w jej dobrym nastroju. Przelała na mnie tyle energii, że zaczęłam wypytywać o tą wycieczkę.
- Jedziemy do Włoch na dziewięć dni! Pojedzie z nami jeszcze Krysia J., bardzo sympatyczna osoba!
- Ale jak? Kto organizuje ten wyjazd?
- Nie martw się. Jedziemy z Biurem Turystycznym, będziemy mieć pilotkę. Wszystko już załatwione! - dobry nastój jej nie opuszczał.
Matko Boska, czym sobie zasłużyłam na taką przyjaciółkę! Niczego ode mnie nie potrzebowała, mówiła że wystarcza jej to, że jestem! Nigdy na mnie się nie zawiodła i takie tam „bzdety”! Jej mąż Staś dziwił się o czym można tyle czasu rozmawiać? Potrafiłyśmy przesiedzieć pół nocy na rozmowach, a rano zostawało jeszcze masę tematów do dalszej pogawędki. Nigdy się z sobą nie nudziłyśmy.

I pojechałyśmy na tą wycieczkę do Włoch. Nową koleżankę Krysię poznałam przy autobusie. Bardzo elegancka kobieta, której sposób mówienia prawie każdego wprawiał w osłupienie! Charakterystyczny głos, dobór słów i gestykulacja sprawiały wrażenie osoby z wyższych sfer, co na początku dystansowało mnie do niej. Lecz przy bliższym poznaniu okazała się „super babką”. We Włoszech bawiłyśmy się świetnie i zwiedziłyśmy naprawdę dużo cudownych miejsc! Począwszy od Florencji, jadąc dalej na północ kierowałyśmy się do miejsc, które miałyśmy w dalszym planie do zwiedzania. Było to Monte Casino i Klasztor Benedyktynów, Pompeje i Stary Rzym, Watykan i jego muzea. Miałyśmy dużo szczęścia mogąc zobaczyć naszego Papieża gdy na placu św. Piotra udzielał audiencji młodym parom. Zrobiłam nawet pamiątkowy film z Ojcem Św. Byłyśmy w San Marino, Wenecji i Asyżu. Popłynęłyśmy wodolotem na wyspę Capri, gdzie turkus wody kusił do kąpieli. Mogłabym opisywać każde z tych miejsc, lecz zbyt wiele miejsca trzeba by na to poświęcić. Ograniczę się tylko do dwóch dziwnych zdarzeń, które najbardziej zapadły w mej pamięci.

Zwiedzając Watykan dotarłyśmy do ogromnych wrót z płaskorzeźbami, które są otwierane przez Papieża tylko raz w roku. Jak wyjaśniła pilotka, dzieje się tak by wierni mogli przez nie przejść i doznać oczyszczenia. Patrzyłam na nie i zastanawiałam się co w nich jest takiego specjalnego, że mają taką moc? Nic szczególnego w nich nie widziałam, poza ogólnym wrażeniem artystycznym były ogromne! Na wysokości człowieka na całej szerokości drzwi, metal miał inny kolor. Był wypolerowany od dotyku rąk tysięcy wiernych, którzy chcieli poczuć bliskość z tym cudem. Również do nich należałam, byłam ciekawa po co to robią? Nie czułam nic szczególnego poza zimnym metalem! Gdy grupa zaczęła się oddalać a przy wrotach zrobiło się pusto, z niejasnego powodu poczułam potrzebę by wrócić tam na chwilę. Ponownie stanęłam przed wrotami i przyłożyłam do nich obie ręce. Tym razem nie był to już tylko zimny metal! Ogarnął mnie dziwny nastrój. Chciało mi się płakać, choć wcześniej byłam w dobrym humorze! Szybko odeszłam z tego miejsca, bo grupa już znacznie się oddaliła a nie chciałam się zgubić. Nie mogę zapomnieć o tym miejscu właściwie do dziś.

W Asyżu spotkało mnie coś równie dziwnego. Gdy byłyśmy w podziemiach Bazyliki, przy grobie św. Franciszka usłyszałam dziwny szum. Rozglądałam się w poszukiwaniu wentylatora lub innych urządzeń, które mogły emitować te dźwięki pomyślałam, że ktoś mógłby zamontować coś cichszego w takim miejscu jak to! Po wyjściu zapytałam pilotki co tak huczało w podziemiach. Popatrzyła na mnie dziwnie i odrzekła, że niczego takiego nie słyszała!Jak to nie słyszała! Chyba stroi sobie ze mnie żarty, przecież nie dało się tego nie słyszeć!”. Okazało się, że oprócz mnie, nikt włącznie z moimi koleżankami niczego nie słyszał! Masakra, o co w tym wszystkim chodzi? Czy ja fiksuję? To wcale nie było śmieszne! Pilotka z uśmiechem na twarzy stwierdziła, że chyba zostałam wybrana! Cokolwiek to miało znaczyć, wcale mi się nie podobało!

Z tej wycieczki przywiozłam sześć godzin filmu. Czasami siadam z kawą przy kominku i wspominam oglądając film. Obiecałam sobie, że też zrobię komuś taką przyjemność, zapraszając go na wycieczkę. Kogoś kto nie miałby możliwości wyjazdu a zasługuje na otrzymanie odrobiny szczęścia. Tak jak ja zostałam nim obdarowana. Swoją obietnicę już spełniłam, jestem z siebie dumna i szczęśliwa szczęściem tej osoby. Ale to opiszę w dalszych postach…


ASYŻ. Wraz z Tereską i Krysią odpoczywamy po męczących wędrówkach.

FLORENCJA. Na zdjęciu ja z Tereską.

MONTE CASINO. 

WATYKAN. Na zdjęciu ze znajomą z autobusu.

WENECJA. Plac Św. Marka.

środa, 14 listopada 2012


Wszystko pozornie zaczęło się układać. Lecz na pozór tylko układało się dobrze! Zaczęłam zauważać, że coś jest nie tak! Coraz częściej Mirek wracał wesolutki ze stodoły, w której zawsze miał coś do zrobienia! To oznaczało tylko jedno, że gdzieś tam ma schowaną butelkę z mocnym trunkiem. Nie wróżyło to dobrze.O mamo! Nie pozwól mu pić, Ty lepiej widzisz co on wyrabia”. Czasami tak rozmawiałam z tymi, którzy już odeszli. A ponieważ po drugiej stronie miałam tylko teściową zwracałam się więc do niej. Jestem spod znaku „bliźniąt” i ma to chyba znaczenie, gdy patrzę na siebie z boku i potrafię bez większych trudności trzymać samokontrolę, na zasadzieWeź się w garść Teresa. Ochłoń i policz do trzech! Wyluzuj, odpuść!” itd…

Zdarzają mi się czasem dziwne rzeczy! Podczas skanowania i wysyłania tysięcy, wyłącznie angielskich, używanych i nowych książek, znalazłam między kartkami malutki modlitewnik pisany po polsku! Zabrałam go do domu gdyż uznałam, że to nie przypadek, że tam się właśnie znalazł. Pomyślałam, że poczytam go w domu i zobaczę o co chodzi z tymi modlitwami! Okazało się, że na jednej ze stron, napisanej po angielsku i na drugiej w języku polskim poprowadzona jest cała ceremonia mszy św.! O co w tym chodzi? Szybko doszłam do wniosku, że Ci którzy odeszli potrzebują modlitwy, a ja w tym momencie miałam już trzy takie osoby! Za wszystkie trzy zamówiłam mszę w kościele w Bartoszycach i Sępopolu.

Z tym opisem wybiegłam trochę w przyszłość, lecz nie mogłam się oprzeć by się z Wami tym nie podzielić.

Tak właśnie wyglądał znaleziony modlitewnik. 
Nie były to konkretne modlitwy lecz cała msza! Myślę, że ktoś dał mi znak! 

Tymczasem wracam do właściwego dnia, w którym musiałam udać się w ważnej sprawie do Urzędu w Sępopolu. Idąc drogą omal nie nadepnęłam na nowiutką paczkę chusteczek higienicznych. Może to głupie, lecz podniosłam ją.Przecież były nowe! Szkoda ich - taka była moja myśl. Schowałam więc chusteczki do kieszeni i poszłam dalej. W Urzędzie nie przyjęto mnie jak należy, podle się z tym poczułam! Wracając do domu naszły mnie żale do całego świata i do tego, że w ogóle oddycham. Gardło zacisnęło mi się do bólu, łzy o mało nie trysnęły, lecz dzielnie się trzymałam by nie płakać na ulicy! Wiedziałam, że ludzie dopiszą do łez swoją historię, a tego chciałam uniknąć! Po drodze do domu mijałam pusty o tej porze kościół, więc chętnie do niego skręciłam. Pomyślałamchwilkę posiedzę w ciszy, uspokoję się, minie zły nastrój”. Gdy tylko usiadłam w ławce strużki cichych łez popłynęły bez kontroli po policzkach. Przypomniałam sobie o chusteczkach, które znalazłam, bo swoich oczywiście nie miałam! Wyjmując je z kieszeni spojrzałam na ołtarz i powiedziałam pół głosem:
- Wiedziałaś, że będą mi potrzebne! Dzięki - jakoś mnie to trochę rozbawiło. Posiedziałam jeszcze chwilę a gdy emocje opadły wróciłam do domu. Pozostała część dnia przebiegła już spokojnie. 

Opiszę jeszcze jedno wydarzenie, które zasługuje na uwagę i pozostało w pamięci nas wszystkich.
Zbliżało się Boże Narodzenie. Z Mirkiem mieszkaliśmy wciąż jeszcze Nad Łyną w Bartoszycach, a Dorota z mężem na Działkach. Był brzydki, ponury dzień, okropna szaruga. Wiatr zacinał deszczem ze śniegiem. Przechodniom trudno było poruszać się po breji zalegającej na ulicach. Dorota wyszła do miasta po zakupy świąteczne i wpadła do mnie do domu zmarznięta i przemoczona. Nie była szczęśliwa!
- Wiesz co mi się przydarzyło?
- No nie wiem, mów - patrzyłam na nią uważnie.
- Chyba w autobusie miejskim ktoś ukradł mi portfel! Przeszukałam całą torebkę i go nie ma!
- Może został w domu?
- Na pewno go zabrałam. Jeszcze nie zdążyłam być w żadnym sklepie, to gdzie by się podział? - mówiła załamana. 
Wiadomo, że pieniędzy nigdy nie było zbyt wiele! I każda strata była dotkliwa, a Dorota miała w portfelu około trzystu złotych! To nie tak mało. Cóż miałam zrobić! Podzieliłam się z nią swoimi pieniędzmi i powiedziałam:

- Dobrze, nie martw się, damy radę! Stało się i koniec, jakoś to będzie.
Chwilę jeszcze posiedziała, wypiła kawę i poszła do swojego domu. Zajęłam się swoją pracą, której nie brakowało przed świętami. Po jakimś czasie zadzwonił dzwonek do drzwi więc poszłam zobaczyć kogo to przywiało w taką pogodę! Gdy otworzyłam drzwi moim oczom ukazał się człowiek o wyglądzie kloszarda. Zarośnięty, ubrania jakby rok ich nie zdejmował. Grzecznie zapytałam w czym mogę pomóc? Byłam pewna, że poprosi o pomoc lecz stało się coś zupełnie nieoczekiwanego!!! Zapytał:
- Czy tu mieszka Dorota Ch.?
- Nie, ale to moja córka. Była u mnie dziś, ale już poszła do swojego domu. Czy mogę wiedzieć o co chodzi?
- Tak, znalazłem jej portfel i chciałem go oddać - nie wierzyłam własnym uszom!
- Naprawdę? Jak Pan tutaj trafił?
- Byłem na Piłsudskiego i tam mi dali ten adres - Na Piłsudskiego mieszkali teściowie! To było około trzech kilometrów od naszego domu!
- A jak Pan tam trafił? - nie mogłam się opanować by nie zapytać.
- W portfelu było imię i nazwisko, pytałem ludzi czy ktoś zna tą osobę? Pokierowali mnie właśnie tam! - No tak, nazwisko Barszcz było znane w mieście i udało się temu Panu trafić pod właściwy adres.
- Nie do wiary, że Pan tyle się nachodził by oddać pieniądze! I to w taką pogodę! Może wejdzie Pan do środka i napije się gorącej herbaty? - musiałam mu to zaproponować bo był bardzo zmarznięty.
- Nie dziękuję! Proszę oddać ten portfel córce - i podał mi go. Otworzyłam zaraz, nie po to by przeliczyć pieniądze, lecz by dać mu część tej sumy. Nie chciał ich przyjąć, powiedział że gdyby chciał tych pieniędzy, to by je po prostu zabrał. W końcu jednak przekonałam go by przyjął je bo mu się należą . Podziękował i po prostu poszedł. Nie wiem jak się nazywał i skąd był. Trochę żałuję, że nie zapytałam choć mogłoby to wyglądać na wścibstwo. Później opowiadałam o tym znajomym, jak o cudzie Bożenarodzeniowym!

poniedziałek, 5 listopada 2012


Gdybym miała zaczarowany pierścień „Arabelli” i mogła przekręcić go na palcu jednocześnie wypowiadając życzenie wszystko byłoby piękne. Po kłopotach nie byłoby śladu a ja… chyba bym się nudziła. Może to dobrze, że nie ma takich czarów, więc spokojnie wracam na ziemię! Do tej pory nie wspomniałam nic o ludziach mieszkających w moim sąsiedztwie. Mieliśmy duże szczęście gdy okazało się, że mamy za sąsiadów wspaniałych ludzi. W domu obok mieszkała kobieta w podeszłym wieku. Mówiliśmy na nią babcia Genia, przemiła kobieta! Na tej samej posesji swój dom wybudował jej syn Jurek z żoną Felicją N. Poznaliśmy się w pierwszy tygodniu i do dziś żyjemy jak rodzina. Możemy liczyć na siebie w razie potrzeby bo takie relacje cenniejsze są od złota!

Nazwa miejscowości - „Długa”, w której się osiedliliśmy brzmi trochę dziwnie. Jak nazwa ulicy! Pewnie dlatego, któregoś dnia urzędniczka zwróciła mi uwagę, że mam nieprawidłowy dowód osobisty! Wytrzeszczyłam oczy ze zdziwienia z pytaniemDlaczego?”.Bo nie ma Pani wpisanej nazwy miejscowości tylko ulicę!” - odrzekła. Zaczęłam się śmiać i od razu wyprowadziłam ją z błędu. Takie sytuacje zdarzały mi się jeszcze dość często. Kiedyś ponoć nazwa miejscowości brzmiała „Długa Wieś” lecz po przyłączeniu do miasta „Sępopol”, wykreślono „Wieś” i pozostał tylko pierwszy człon nazwy. Mieszkają tu głównie rolnicy i gdy po przyłączeniu do miasta wartość podatku za grunt znacznie wzrosła, po ich długich staraniach miejscowości znów rozdzielono. Drugi człon nazwy miejscowości już nigdy nie powrócił i do dziś pozostała „Długa”. Historię tą znam z opowieści mego sąsiada.

Nie jest to miejscowość typowej Arizonki”, gdzie chłopi stoją przed sklepem z butelką wina w ręku! Naprawdę bardzo duży odsetek ludzi jest wykształconych! Moja sąsiadka Felcia przez długie lata aż do emerytury była Główną Księgową w Gospodarce Komunalnej. Na końcu wsi mieszka były Dyrektor szkoły i nauczyciele! Są tu osoby pracujące w Domu Kultury, w opiece społecznej i celnicy. Mogłabym tak jeszcze długo wymieniać. O nich właśnie opowiadała mi Felcia i jestem dumna, że tu właśnie przywiodły mnie szczęśliwe wiatry! Gdy czasami oglądałam w programach TV z jakim trudem przyjmuje się nowo przybyłych do swojej miejscowości, jak trudny jest proces asymilacji, nie chciałam dzielić losu tych ludzi. W tej kwestii też miałam odrobinę szczęścia! Na Długą wprowadziłam się w lutym, a już w listopadzie w Sępopolskim Domu Kultury miałam swój dzień. Na spotkaniu autorskim mogłam zaprezentować się mieszkańcom miasteczka. Bałam się pustej sali, bo niewątpliwie byłaby to porażka! Rozesłałam więc zaproszenia swoim znajomym i przyjaciołom z Bartoszyc i okolic. Byłam mile zaskoczona gdy zobaczyłam wypełnioną po brzegi salę!!! Swoją obecnością zaszczyciła mnie p. Burmistrz Sępopola i wielu mieszkańców. Byłam szczęśliwa i jednocześnie zestresowana. Mój wieczór poprowadziła niezawodna w tej kwestii Izabela B. Wiersze czytał pięknym, niskim głosem Krzysztof B., kilka szkolnych dziewczynek i oczywiście Iza. Nastrojowa atmosfera zrobiła swoje, na stolikach płonące świece, pachnąca kawa i ciasto z domowych wypieków. W niektórych oczach widziałam zadumę, a nawet łezkę. Było wzruszająco!

Najbardziej zaskoczyła mnie Iza!!! Specjalnie na tą okazję napisała wiersz z dedykacją dla mnie i o mnie! Przygotowała podkład muzyczny i cudownie mi go zarecytowała. Wzruszyła mnie tym do głębi!


To właśnie wiersz poświęcony mojej osobie. Jestem wzruszona!

Sylwia S. napisała muzykę do mojego tekstu „List do Matki” i zaśpiewała go anielskim głosem. (Jeśli tylko uda mi się zgrać ją z kasety wideo na komputer, na pewno zamieszę na blogu byście mogli posłuchać). Po zakończonym spotkaniu dostałam piękne kwiaty! A z Bartoszyckiego Domu Kultury, od dyrektora i pracowników, którzy również zaszczycili mnie swoją obecnością otrzymałam duży wiklinowy kosz pełen owoców! Nie mogłam postąpić inaczej, jak tylko zaprosić wszystkich do mojego domu na lampkę szampana! Chciałam się pochwalić wszystkim, jakie zmiany poczyniłam już w domu! Po krótkim czasie przed dom zjechało mnóstwo aut. Przybyło około 30 gości, ale byłam przygotowana! Nie zabrakło lampek do szampana. Moje córki dzielnie krążyły z szampanem wśród gości. Był to pełen wrażeń dzień, po którym słodko się spało!


Powiadomienie o spotkaniu zamieszczone w Gazecie Olsztyńskiej.
                     
Notatka w prasie po zakończonym spotkaniu. 

sobota, 3 listopada 2012


Do naszego nowego, a tak naprawdę starego, wybudowanego jeszcze przed wojną, z niemieckiej, dużej cegły domu o murach na pół metra grubych i fundamentach z kamienia wprowadziliśmy się pod koniec lutego. Mieliśmy miesiąc czasu na załatwianie wszystkich formalności i przeprowadzkę oraz oddanie kluczy do naszego mieszkania nowym właścicielom. Pozostał nam wciąż garaż, tuż przez ulicę. I ten garaż bardzo ułatwił nam sprawę, ponieważ wszystkie zbędne meble i rzeczy złożyliśmy właśnie w nim. Do domu zabraliśmy tylko niezbędny sprzęt by nie zagracać pokoju, który na początku miał służyć nam za sypialnię, kuchnię i łazienkę. Za toaletę służyła nam budka przycupnięta z boku stodoły. Wodę trzeba było nosić ze studni, ponieważ mróz rozsadził rury, które je doprowadzały! Nie było łatwo. W stodole znajdował się hydrofor, który doprowadzał wodę ze studni do domu, lecz najpierw musieliśmy to wszystko uruchomić! Mimo to cieszyłam się, że mam ten dom! Po pierwszej nocy przespanej w nowym miejscu podeszłam do okna i widząc ogromną stodołę nie mogłam uwierzyć, że to wszystko należy do mnie! Zawołałam Mirka i pytałam
- Wierzysz, że to jest nasze?!? Bo do mnie jeszcze to nie dociera. I gdy tak staliśmy przyszło mi do głowy coś zabawnego.
- Zobacz, jesteśmy teraz jak Bogumił i Barbara z „Nocy i Dni” - a on zaczął się śmiać.
-Ty to masz pomysły!
Pierwszego dnia musieliśmy ochłonąć. Po tak napiętym w wydarzenia okresie, zaczęliśmy obchodzić dom i posesję, poznawać co i gdzie się znajduje. Matko Boska, jak dużo tego było! Dla mnie gdzie w bloku miałam ograniczone pole widzenia, cztery ściany i balkon, tu wszędzie dominowała przestrzeń! Pola, niebo i drzewa! Dużo drzew - jabłoni, śliwki żółte i granatowe, wiśnie i grusza, a na szczycie domu pięły się winogrona. Jednak to wszystko zobaczyłam dopiero latem gdy zaowocowały, miałam własne zdrowe owoce! Wiosną posiałam duży ogródek warzywny, który pięknie obrodził i już nie bałam się niczego! Tu nie płaciłam czynszu, tylko raz w roku podatek. Opłata za wywóz śmieci to 15 zł za kwartał, czyli tyle co nic! Za wodę nie płaciliśmy, bo po wymianie rur na nowe nie było w domu kłopotu z wodą. Hydrofor dobrze pracował i podawał wodę ze studni do domu. Nareszcie byłam spokojna i nie bałam się o nie zapłacony czynsz! Dom był naprawdę stary, a w jednym z pokoi na karniszach jaskółki uwiły sobie gniazdo, nie trzeba nic więcej dodawać by pobudzić wyobraźnię co do jego stanu. Lecz ja nie widziałam dziurawych podłóg, drzwi czy okien, oczyma wyobraźni widziałam jaki będzie. Będę ciężko pracować by stał się domem, w którym będzie radość miłość i wzajemny szacunek! Pokochałam go od pierwszego dnia.

Remont zaczęliśmy od najpotrzebniejszych pomieszczeń, czyli łazienki, kuchni i WC, bez których trudno funkcjonować. Na początku naszego pobytu Mirek zbudował na podwórku nowy wiejski przybytek z serduszkiem, który nazwaliśmy „Bajamaja! Czasami padało pytanie „Gdzie idziesz?” i odpowiedź na nie -Do bajamai!”, z czego mieliśmy niezły ubaw! Na strychu znajdował się rodzaj pokoju, do którego prowadziły wszystkie wloty kominów z całego domu. Rozciągnięto tam druty, na których ktoś wcześniej wędził sobie pewnie słoninkę, szyneczki i inne pyszności! Wypisz wymaluj obrazek wyjęty z „Nocy i Dni”. Do dziś pozostał tam komin, zwany potocznie „babą”. Na niższym poziomie znajdowało się czarne, okopcone pomieszczenie, które wcześniej służyło za magazyn. Były tam kosze z węglem, motyki i całe mnóstwo rupieci! Okropne! I właśnie tam postanowiliśmy zrobić łazienkę i toaletę. Rozpoczęła się męcząca harówka, zbijanie tynków, sufitów, kucie starej podłogi i wylewanie nowej. Byliśmy zmuszeni do wymiany instalacji elektrycznej w całym domu, bo stara nie nadawała się już do niczego.

Dobrze, że było tyle pracy. Mirek miał zajęcie, nie myślał o głupotach i cieszyła nas każda nowa rzecz, która została już wykończona. Remont pomalutku posuwał się do przodu. Na początku zamieszkałam w tym domy tylko ja i Mirek, Marta została u Agnieszki. W momencie gdy zaczęły działać już kuchnia, łazienka i ubikacja, do domu wprowadziła się Agnieszka wraz z mężem i córką. Zajęli pokój, który się znajdował w drugiej części domu, nadawał się do zamieszkania po małym remoncie. Warunki były trudne, ale lepsze to niż płacenie za stancję. Pieniądze można było przecież przeznaczyć na materiały potrzebne do remontu. Prawdę mówiąc mieszkaliśmy jak koczownicy.

Funduszy wystarczyło tylko (albo aż) na wykończenie kuchni, łazienki z WC i pierwszego przedpokoju, bo w domu znajdują się dwa. Niestety finanse szybko stopniały, zaczęły się dylematy za co dalej remontować?!? Z tego co było już zrobione, byłam bardzo zadowolona. Szczególnie, że dało się żyć. Na resztę udogodnień trzeba będzie wciąż pracować i nie poprzestać w staraniach.


Piękna zima! Mróz pobielił moje drzewa przed domem. Mogłabym godzinami patrzeć na taki obrazek.
W tle, za krzakami nasza już historyczna "Bajamaja"! 



sobota, 27 października 2012


Byłam w bardzo złej formie psychicznej. Chodziłam po ulicach i miałam łzy w oczach. Potykałam się o wystające płytki, a w myślach rozmawiałam sama z sobą. „Może już niedługo będę tu mieszkać!” i robiło mi się słabo na tą myśl, bo kiedyś już przeżywałam ten koszmar! Szłam i wydawało mi się, że jestem sama, nie widziałam innych ludzi. Takie nastroje dopadały mnie znienacka i wtedy wszystkie najgorsze myśli przychodziły mi do głowy. Po takiej sesji byłam wykończona. Mirek nadal nie rozumiał zagrożenia. Tylko czasami zdawał się myśleć logicznie i wtedy zgadzał się, że musimy szukać kupców na mieszkanie. Nie czekałam aż się ocknie i zacznie myśleć realnie bo wtedy mogłoby być już za późno. Robiłam swoje, czyli szukałam czegoś taniego do kupienia by było gdzie zamieszkać. Dałam ogłoszenie w radiu i prasie osprzedaży mieszkania'' pozostało tylko czekać.

Po kilku dniach pojawili się pierwsi kupcy, a tu pech - Mirek śpi pijany w fotelu! Głupio go tłumaczyłam, pewnie z mizernym skutkiem, bo nie zrobiło to dobrego wrażenia na zainteresowanych kupnem. Dla grzeczności obejrzeli mieszkanie i powiedzieli, że zadzwonią za jakiś czas. Byłam pewna, że więcej ich nie zobaczę i tak właśnie się stało. Sytuacja z mieszkaniem zaczęła robić się groźna! Zostałam wezwana przed radę nadzorczą w SM by wytłumaczyć jak zamierzam rozwiązać sprawę długu. Niestety nie miałam zbyt wiele do zaoferowania. Dostałam określony termin do spłaty zadłużenia, a jeśli tego nie zrobię to zostaniemy wykluczeni z członkostwa w spółdzielni. Był grudzień a termin spłaty wyznaczono do końca stycznia. Zostało bardzo mało czasu, co za beznadzieja! Znowu straciłam uśmiech, ale za to zyskałam szkliste oczy… Wydawało mi się, że wszyscy patrzą na mnie jak na życiowego nieudacznika, kogoś gorszego! Choć faktycznie tak nie było, bo mało kto o tym wiedział.

CZŁOWIEK CZŁOWIEKOWI

Gdy egzekutor zapuka do drzwi, wręczy nowy adres
W kartonowym osiedlu, pod mostem rozpaczy
Gwieździste niebo, dachem nad głową
Kamień poduszką, deszcz prysznicem
A wiatr suszarką
Wpadam w piekło wyciągniętych rąk
Gdzie mieszka bezdomność
Wołająca o godność
Trafiona w krzywe zwierciadło pychy
Ja Pan -
           Ty Cham
Ja Królewicz-
           Ty Żebrak
Tylko, że Królewicz i Pan
Jak Żebrak czują, chłód głód i ból
Dziś Pan jutro Cham
Razem pociągną bagaż życia
Przez kartonowe osiedle

Mogłam prosić przyjaciółkę o pomoc. Pewnie by mi pomogła, ale to nie miało sensu! Z czego oddam pożyczone pieniądze i na jak długo rozwiąże to sprawę?!? To nie było dobre rozwiązanie, łatwe ale nieskuteczne! Prędzej czy później wrócę do punktu wyjścia, a tego nie chciałam! Powiedziałam Mirkowi, że jeśli uda nam się sprzedać mieszkanie, to uzyskaną kwotą dzielimy się po połowie. To będzie koniec tematu naszego małżeństwa i dalej niech robi co chce. Miałam dość dźwigania wszystkich problemów na swoich barkach. Nie miałam już sił, straciłam całą nadzieje i ducha walki o niego.

I stał się cud! Nagle Mirek zapragnął sprzedaży mieszkania! Być może skusiła go wizja posiadania gotówki w ręku? Nie ważne co nim kierowało, ważne że był trzeźwy i zaczął myśleć logicznie. Zbliżał się koniec wyznaczonego nam terminu do spłaty długu, a my w utknęliśmy w martwym punkcie! Chciało mi się wyć z niemocy! Czasami godziłam się z losem - „trudno, co ma być to będzie”! Nie mogłam spać po nocach, gryząc się z myślami - co Mirek zrobi ze swoja częścią pieniędzy? Znając życie będzie pił i pogubi się albo okradną go z kasy! Znowu sumienie nie pozwalało mi zostawić go samego na pastwę losu. Bałam się, że znajdziemy go w rowie! Boże, co mam zrobić? Nie chciałam już tak żyć, ale też nie mogłam go zostawić. Podjęłam z córkami decyzję, że go nie opuszczę! Jakoś musi się ułożyć, po burzy zawsze świeci słońce! A ja na to słoneczko będę czekała.

I zza chmur wyszło słońce! Dosłownie w ostatniej chwili. Kolega Krzysiek K., który również pracował na bazarze, powiedział:
- Teresa, w Sępopolu jest dom do kupienia. A dokładnie na Długiej, duży z 200m. Tylko, że stary poniemiecki i wymaga dużego remontu. Jakby Cię to interesowało możesz go obejrzeć? Gdy się go wyremontuje może być fajnie.
Byłam mu niezmiernie wdzięczna za informację. Oczywiście, że chciałam zobaczyć ten dom. Gdy jechałam go obejrzeć, była piękna zima, a drzewa tak białe jak w bajce. Słoneczko przecudnie mieniło śnieg wszystkimi kolorami! Znów chciało mi się żyć. Weszliśmy do domu, w którym mieszkała jedna już w bardzo podeszłym wieku kobieta. Siedział wsparta plecami o piec kaflowy. W domu było przyjemnie cieplutko. Po chwili przyjechała jej córka Lucyna E. z mężem i oprowadzili nas po domu. Był tak ogromy, że można było się w nim zgubić! Drzwi były dosłownie wszędzie! Układ domu pozwalał obejść go dookoła i trafić do punktu wyjścia. I rzeczywiście wymagał ogromnego remontu! Ale to nic, metr po metrze, kawałek po kawałku można to zrobić. Bardzo ważne było, że miał dwa wyjścia. Jedno od frontu i drugie od podwórza. Składał się jakby z dwóch odrębnych mieszkań. Bardzo pasował mi taki układ, w jednej części niech mieszka Mirek, w drugiej zamieszkam ja i będę miała go na oku. Będzie miał dach nad głową a nie musimy się nawet widzieć. Super, bardzo mi się podobał. Z gospodarzami umówiłam się na kolejny termin, w którym przyjadę z mężem jeszcze raz go obejrzeć. Po dwóch dniach pojechałam tam z Mirkiem, by zobaczył i ocenił czy da się go jakoś ogarnąć. „Wszystko da się zrobić, co ma się nie dać? powiedział. Jemu też bardzo spodobał się dom, a najbardziej przypadł do gustu staw, który był przed domem. W stawie pływały przecież ryby, które tak lubił łowić. Był też pomost, z którego można było zarzucić wędkę. Mirek już widział siebie na nim z wędką i kawą! To nic, że ściany garbate, instalacja elektryczna pamiętadrugą wojnę światową, a w sufitach jeszcze trzcina. Wystarczyło, że jeden duży pokój pozwalał już zamieszkać w domu, a resztę po kolei remontować. Mieliśmy się rozstać, ale okazało się, że potrzebowałam jego, a on mnie. Po poważnej rozmowie, byliśmy zgodni, że damy sobie jeszcze jedną szansę, bo jak mówią do trzech razy sztuka.

Pod koniec stycznia w ciągu jednego dnia zgłosiło się aż trzech potencjalnych kupców na nasze mieszkanie! Pierwszemu, który przyszedł, spodobało się do tego stopnia, że poprosił nas byśmy odmówili pozostałym możliwości oglądania! Od ręki pozostawił sporą zaliczkę, byśmy zatrzymali dla niego to mieszkanie. Mieliśmy dużo szczęścia, dosłownie w ostatniej chwili sprzedaliśmy mieszkanie! Nowi właściciele wpłacili resztę gotówki, co pozwoliło na uregulowanie zadłużenia w SM i kupno domu w Sępopolu.

Kupiliśmy dom i ziemię znajdującą się za stodołą, która jest znacznie większa od domu! Wszystkiego razem około dwóch hektarów! „KOSMOS”, taki zakup za jedną trzecią kwoty ze sprzedaży mieszkania i pozostało trochę funduszy na najpotrzebniejsze materiały do remontu. Zawsze później twierdziłam, że mam dom podarowany ręka Boga! Bo jak inaczej to określić?



Właśnie takie zachody słońca mogę podziwiać z mojego okna.

Czyż nie jest pięknie?

poniedziałek, 22 października 2012


Po tak dramatycznych wydarzeniach byłam jednym kłębkiem nerwów. Córki były zszokowane tym co się stało. Różnie bywało ale nigdy nie posunął się do tego by sięgnąć po nóż! Było to coś nowego, bardzo niebezpiecznego. Nie mogłam tak tego zostawić bo następnym razem użyje go skutecznie. Przy wsparciu córek złożyłam doniesienie na komendzie. Pod chwilą emocji wyrzuciłam z siebie wszystko co bolało mnie przez te wszystkie lata! Tego było za wiele! Ale zaraz po wyjściu z komendy zaczęłam żałować tego co zrobiłam. Gdyby nie wstyd cofnęłabym się, żeby odwołać zeznania. Nienawidzę takiej huśtawki uczuć. W jednej chwili udusiłabym go bez wahania, za chwilę było mi go żal! Ktoś mógłby mi powiedzieć „Zdecyduj się babo! Czego chcesz?!?”. Miłość i nienawiść jest rodziną, w której sypia się z własnym wrogiem! Trudno to rozdzielić!

Po powrocie z aresztu, który nie trwał długo Mirek nie awanturował się ani nie ubliżał, co było dla mnie sporą niespodzianką. Myślałam, że dom postawi do góry nogami! A on jakoś spokojnie, jakby skruszony zapytał:
- Co Ci takiego zrobiłem, że mi to zrobiłaś?
Nie wierzyłam własnym uszom, w to co usłyszałam.
- Jeśli uważasz, że przystawienie komuś noża do gardła jest zabawne to się grubo mylisz. Mnie to nie śmieszyło!
Powiedziałam mu, że złożyłam na niego doniesienie. Wyraźnie był tym przerażony, bo jak twierdził niczego nie pamiętał. Prosił bym je wycofała, a on nigdy więcej nie dopuści do takiej sytuacji.
- Mirek nie wierzę Ci ani trochę. Nie raz i nie dwa obiecałeś poprawę i nic z tego nie wyszło! A ja nie zamierzam zostać Twoją ofiarą!
Rozmowa trwała jeszcze jakiś czas, ale bez kłótni i wulgarnych słów. Nie chcę tego więcej roztrząsać, chcę mieć to już za sobą! Stało się faktem, że wycofałam pozew z sądu o psychiczne i fizyczne znęcanie się. Nie wyobrażałam sobie sytuacji, w której stoimy naprzeciw siebie w sądzie. Koszmarne widzenie! Na jakiś czas wyprowadziłam się do córki na działki, by dać sobie czas na odstresowanie się i ochłonięcie.

Mirek został sam w domu „Nad Łyną” (jest to nazwa ulicy). Musiał nauczyć się gotować i robić wszystko to czym dotychczas się zajmowałam, by normalnie mógł funkcjonować. Poznał smak samotnego życia! Trwało to jakieś dwa miesiące. Czasami dzwonił i bełkotał coś w słuchawkę, wtedy rozłączałam się bo nie było sensu tego słuchać!
Jeden telefon był wołaniem o pomoc i tego telefonu nie odrzuciłam.
- Teresa pomóż mi. Nie dam już rady, chcę się leczyć. Zrobię wszystko co będziesz chciała - prosił.
Poszłam do niego do domu, a to co zobaczyłam było obrazem nędzy i rozpaczy! Wszechobecny bałagan, butelki na stole, podłodze, gdzie tylko spojrzeć. A on mizerny, roztrzęsiony, ze strachem w oczach. Spojrzałam na niego i zachciało mi się płakać.
- Pomóż mi - tylko tyle powiedział i łzy potoczyły mu się po policzkach.
- Jasne, jeśli tylko chcesz! Już dawno chciałam Ci pomóc, pamiętasz? Zapiszę Cię do lekarza i zaczniemy walkę. Zgadzał się na wszystko. Następnego dnia zapisałam go do Doktor Cz., która zajmowała się osobami uzależnionymi. Na wizytę poszliśmy we trójkę, Mirek i ja z Agnieszką. By podtrzymać go na duchu i by nie zmienił podjętej decyzji o leczeniu. Gdy wszedł do gabinetu ze szczęścia popłakałyśmy się obie. To była nadzieja, że może nareszcie wróci do nas i będzie normalnie! Wszyscy chcieliśmy by był z nami a nie obok nas, by umiał cieszyć się każdym dniem i wnukami, które kochał. Otrzymał skierowanie do szpitala w Olsztynie, na oddział dla osób uzależnionych. Przygotowałam go i następnego dnia ze skierowanie w ręku pojechaliśmy do Olsztyna. W gabinecie, w którym nas przyjęto doktor popatrzył na skierowanie i na Mirka, który siedział blady i cały się telepał. Całkiem spokojnie powiedział coś, co w jednej chwili mnie osłabiło! A mianowicie „że mają przepełniony oddział, a Mirek nie kwalifikuje się do szpitala!.

Wpadłam w furię i zażądałam widzenia z przełożonym oddziału. Okazało się, że była to kobieta. Weszłam do jej gabinetu, a Mirka zastawiłam na korytarzu. Po krótkiej rozmowie i wyjaśnieniach, że oddział naprawdę jest przepełniony i brak w nim miejsc, a na dodatek policja ma dowieźć jeszcze kilku pacjentów, których muszą przyjąć, zaczęłam prosić by mi pomogła. On musi tu zostać. Tłumaczyłam, że boję się, że nigdy więcej nie poprosi o pomoc. Zaczęłam przekonywać, że on też jest ważny i muszę znaleźć dla niego pomoc! Doszłyśmy do tego, że na początku będzie musiał leżeć na korytarzu, później może przejdzie na salę. Byłam szczęśliwa i naprawdę pełna nadziei na jego powrót do normalności. Na korytarzu spędził tylko dwa dni. Jeździłam do niego w odwiedziny, by rozmawiać z nim i dać poczucie, że jesteśmy razem. Po odtruciu i wszystkich pozostałych zabiegach Mirek wrócił do względnej równowagi. Po powrocie do domu miał zgłosić się do poradni dla AA. Nie zrobił tego, sądził że to i tak w niczym mu nie pomoże. Pilnował się by nie pić, bał się ponieważ przyjmował tabletki. W domu zapanował spokój. Taki stan trwał tylko kilka miesięcy. Mirek uznał, że jest zdrowy. Twierdził, że na pewno nie był żadnym alkoholikiem, tylko się zatruł. Z czasem zaczął sięgać po butelkę piwa, później kolejną już mocniejszą, bo piwo mu nie smakowało i tak pomału wróciłapowtórka z rozrywki.



W międzyczasie przychodziły upomnienia za niezapłacony czynsz. Groziła nam eksmisja! Mimo, że mieliśmy mieszkanie własnościowe, to po wykluczeniu naszego członkostwa w spółdzielni, nie moglibyśmy już nawet tego mieszkania sprzedać! Byłam załamana, mogłam stracić to co miałam najcenniejsze! Bałam się wizyty komornika, który zabierze nam mieszkanie i eksmituje nie wiadomo dokąd? Musiałam coś z tym zrobić by temu zapobiec. Na spłatę długu nie było mnie stać, jedyne wyjście to sprzedaż mieszkania i kupno mniejszego i tańszego w utrzymaniu. Z Mirkiem trudno było mi się w tej kwestii dogadać.
- Jak sobie kupisz swoje, to sobie je sprzedasz! A to jest moje i nic nie będzie sprzedawane, wypad!!! Nie rozumiał, że „WYPAD” powie mu komornik. I co wtedy…???

poniedziałek, 15 października 2012


Myślę, że nadszedł czas, w którym chcę bardzo serdecznie i bardzo gorąco podziękować wszystkim osobom, które znajdują chwilę czasu by poczytać mojego bloga, jestem za to bardzo wdzięczna. Jest już przeszło 12.300 wejść! To przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Zaczynając pisać blog myślałam, że jeśli dojdzie do tysiąca to będzie cud! Dzięki Wam Kochani stał się cud nad cudami! Jest tak wiele wejść i jestem szczęśliwa.

Od zawsze wiedziałam, że będę chciała spisać historię mojego życia. Z dobrym czy złym skutkiem, to bez znaczenia. Życie nie rozpieszcza, ale potrafi też ciepło i czule pogłaskać i dla tych chwil warto czasami popłakać. W kwietniu zaczęłam spisywać moje życie, ale zamiast robić to na kartkach do szuflady, zrobiłam to na blogu z pełną odpowiedzialnością za to co piszę, podpisując się imieniem i nazwiskiem. Dzięki temu mam okazję obserwować Wasze zainteresowanie tym co piszę. Moim planem i dużym marzeniem jest wydanie tego bloga w formie książkowej. Być może uda mi się zebrać fundusze na jeszcze jedno, może już ostatnie, największe marzenie uszczęśliwiające dzieci z mniejszych środowisk. Chcę dać im uśmiech, z czego to wyniknie dowiecie się w dalszej części bloga! Mam nadzieję, że mi się uda. Jestem już w ¼ części realizacji tego projektu. Chciałabym bardzo mocno prosić, byście moi Kochani wyrazili swoje opinie w komentarzach. Jakie są Wasze odczucia i jak Wam się go czyta? Będą to dla mnie cenne wskazówki, by książka była taką, którą chce się wziąć do ręki i czytać! Dzięki temu może uda mi się spełnić nie tylko moje marzenie!

Dziękuję wszystkim obserwatorom, za chwile poświęcone na czytanie bloga i proszę o dalsze polecanie linku z adresem bloga na swoich forach. DZIĘKUJĘ!!!

Moje sny o pięknym i spokojnym życiu gasły z każdym dniem. Gdy każdego dnia patrzyłam na męża wtopionego w fotelu przed telewizorem, pestki słonecznika na stole, a za fotelem butelkę „której miałam nie widzieć, to ręce mi opadały. Zostałam z Mirkiem praktycznie sama w mieszkaniu. Dwie córki mieszkały już na swoim, a najmłodsza Marta nocowała częściej u sióstr niż w domu. Nawet wolałam by tak było. Oszczędzało jej to stresu jaki musiałaby przechodzić wysłuchując naszych ciętych słów albo długiego milczenia, co też nie było dobre! Chora sytuacja i nie potrafiłam nic z tym zrobić. To mnie dobijało. Zaczęłam rozmyślać o rozstaniu, przecież rozwody są dla ludzi. Nie ja pierwsza i nie ostatnia! Mówiłam Mirkowi, że dłużej nie dam rady tak żyć. Albo zacznie się leczyć, albo rozwiodę się z nim.
- Jasne! I dokąd pójdziesz? Zginiesz beze mnie - szydził - Niczego tu nie masz, nawet łyżeczki! Wszystko jest moje! - powtarzał swoje ulubione zdanie.
- Poradzę sobie, nie martw się! Taka przepychanka słowna trwała dosyć długo. Powtarzałam groźbę co jakiś czas, w momentach gdy miałam naprawdę dość! Czasami „kruszał”, wtedy płakał i mówił, że będzie się leczył, że nie poradzi sobie beze mnie, że mnie cały czas kocha i zginie gdy go zostawię. Widziałam w nim chorego i nieszczęśliwego człowieka, który potrzebuje pomocy. A ja tak naprawdę nigdy nie miałam takiej siły by go zostawić. Mimo wszystko widziałam w nim tego Mirka, którego pokochałam. Choć po tej miłości zostało tylko wspomnienie, to jednak bardzo ważne. Był pierwszym człowiekiem na ziemi, który mnie pokochał! Dla którego chciałam żyć i uśmiechać się, z którym chciałam iść przez życie, z podniesioną głową, trzymając się za ręce. Chryste! Jak los poplątał nasze ścieżki. Płakać mi się chce, że nam się nie udało! Teraz to chory człowiek, w którego żyłach płynie więcej alkoholu, niż krwi! Koszmarnie smutna muzyka grała w moich uszach, gdy tęskniłam za miłością, ciepłym dotykiem ust. Przecież byłam tylko kobietą, czasami potrzebowałam bliskości i czułości, męskiego ramienia, opiekuńczego partnera… Niestety to tylko marzenia… marzenia… marzenia…

A tym czasem niebo ciemniało nad naszym wspólnym życiem. Zdarzyło się coś co mną wstrząsnęło do głębi! Uznałam, że to już nie są żarty! Podczas jednej z kłótni, w momencie gdy siedziałam w fotelu, Mirek podszedł do mnie znienacka i przystawił mi nóż do gardła. Był to makabryczny moment gdy włosy zjeżyły mi się na głowie. Nie wiedziałam co za chwilę może zrobić! Postanowiłam zachować zimną krew, patrząc prosto w jego oczy. Złapałam go za ręce i próbowałam nad nimi zapanować. Miałam małe szanse, bo on stał a ja siedziałam, przytłaczał mnie jego ciężar.
- I co teraz? Dalej jesteś taka cwana? Puść ręce, bo Ci je przetnę! - groził.
Nie odpowiadałam, nie chciałam go prowokować, a jednocześnie szukałam wyjścia z tej sytuacji. Udało mi się oswobodzić nogę i pchnęłam go z całych sił, aż zatoczył się na segment. Był to moment, w którym mogłam się podnieść, a on był na tyle pijany, że z trudem mógł się pozbierać. Wtedy po raz pierwszy zadzwoniłam na Policję prosząc o interwencję, bo naprawdę czułam się zagrożona! Co za podłe uczucie! Byłam roztrzęsiona i czułam się jak zdrajca! Sytuacja mnie przerosła. To gdy podniósł na mnie nóż, to że wezwałam policję i wydałam im go! Zaczęłam płakać…


Przyjechali dosyć szybko. To był Robert K. - nasz dzielnicowy, wtedy jeszcze w asyście policjantki. Zapytał Mirka - „Co się tu dzieje?”. Odpowiedź, która padła była oczywista - „Nic! A co ma się dziać?”. Kazali mu wstać, bo zabierają go na komendę. Padło pytanie czy pójdzie sam czy mają go skuć? Trochę się szarpał, ale ostatecznie wyszedł sam. Na komendzie ostro szalał. Do tego stopnia, że policjant mógł postawić mu zarzuty za przewinienia, które tam popełnił. Odstąpił od tego, tylko podczas składania zeznań zadał mi pytanie
- Jak pani sobie radzi z nim w domu? - Badanie krwi wykazało, że miał przeszło trzy promile! Nie mogłam w to uwierzyć, przecież szedł i nie zataczał się, jak to możliwe?!? Policjant przekonywał mnie, że dla mojego bezpieczeństwa powinnam założyć sprawę cywilną, czy coś takiego, już nie pamiętam jak to fachowo brzmiało. W takiej sytuacji nie będzie mógł mi w niczym pomóc, jedynie pouczyć męża i wypuścić go. To wszystko co będzie mógł zrobić, a on poczuje się bezkarny. Poprosiłam o czas aż ochłonę! Nie byłam w stanie wszystkiego ogarnąć, głowa trzeszczała od myśli a łzy same płynęły po twarzy. Tego dnia poszłam do córek…

czwartek, 11 października 2012


Dzieci zdrowe i właściwie już odchowane. Dwie z córek poszły już na swoje, powinnam być już spokojna i szczęśliwa. To dlaczego nie byłam? Czułam się zmęczona, wszystko było nie tak! Zmartwień i kłopotów bez liku, miałam wrażenie, że nigdy się nie skończą. Na szklanym ekranie widziałam piękne obrazki - Wenecja, Hawaje, Londyn! Nie dla mnie one! Kobiety wprost od fryzjera, profesjonalny makijaż. Ja robiłam go sobie w 10 minut, a włosy farbowałam sama. To niesprawiedliwe, że tak jest myślałam. Zaczynałam tracić energię, bo cokolwiek bym robiła, nie wiem jak bardzo bym ręce urabiała, zawsze widziałam dno wworku potrzeb”. Musiałam wymyślić coś, bym mogła dorobić po godzinach pracy. Widziałam w sklepach obrazy w 3D, ale były ze skóry i nie wiem z jakich jeszcze materiałów. Podobały mi się, ale były za drogie. Zaczęłam więc tworzyć obrazy dosłownie z niczego! Wykorzystywałam do tego celu to co znalazłam ciekawego na drodze, w rowach, w lasach - czyli gałązki, trawy, korę, kamienie i to wszystko łączyłam ze sobą. Okazało się, że moje prace wyszły całkiem fajne! I znalazły swoich nabywców. Była klientka, która zamawiała ich całkiem sporo i bardzo dużych rozmiarów. Byłam zmuszona robić je w garażu! Nie wiem co dalej z nimi robiła, ale bardzo się jej podobały.


 To jeden z obrazów, wykonany z traw i patyków.
Ten sam obraz lekko z profilu, tak by pokazać jak wygląda.
Tu obraz na żółtym tle. Każdy mógł zamówić odpowiedni do swojego koloru ścian.
I jeszcze jeden w takim kolorze.
Ostatni z obrazów, który zachował się na zdjęciu.


Tak właśnie wyglądały moje obrazy. Rzecz jasna, że każdy był inny - i jak to mówiąpieniądze leżą na ziemi trzeba umieć je tylko podnieść!”. Nauczyłam się tego i wystarczyło by nie zginać! W mieszkaniach na ścianach w dziecinnych pokojach malowałam bajki. W przedszkolach Nad Łyną i na Hamburgu całe ściany były w moich malunkach, Czerwony Kapturek był o głowę większy ode mnie. W Agroturystyce do dziś kolorowa ściana zdobi front budynku. Radziłam sobie jak mogłam.

Moja przyjaciółka - Terenia K. widziała jak miotam się, upadam i potykam, pomagała mi w trudnych chwilach. Broniłam się przed jej pomocą, nie chciałam nadużywać jej przyjaźni, bo przecież nie jest tak źle! Przekonywałam ją, że dam radę. Ale ona wiedziała swoje, nie słuchała mnie tylko mówiła:
- Dziś ja Ci pomagam. Może kiedyś trzeba będzie mi pomóc, nigdy nic nie wiadomo!?! Któregoś dnia wyszła z propozycją:
- Wiesz, mam pomysł. Może otworzysz sklep spożywczy w Olsztynie, ludzie zawsze będą musieli jeść, więc będą robić zakupy - Miała rację! Ona od wielu lat prowadzi z powodzenie taki sklep, w którym zatrudnia siedem osób i dobrze jej się wiedzie.
Ale dla mnie taka propozycja była delikatnie mówiąc szalona!
- Ty chyba oszalałaś! Nie mam kasy, a Ty mówisz o sklepie!?!
- Pomogę Ci na początku z zaopatrzeniem i dam swojego pracownika. Przez trzy miesiące będę opłacać Ci ZUS, jak się odbijesz to mi po trochu oddasz - i tak snuła piękne wizje przyszłości. Patrzyłam na nią i nie mogłam wyjść z podziwu do czego jest zdolna. Powiedziałam tylko:
- Dziękuję , ale absolutnie nie! Zbyt dużo masz do stracenia, za dużo ryzykujesz, jeśli się nie uda to Ty stracisz! A ja nie będę miała z czego ci oddać. Jesteś kochana ale NIE!
- Nie stracę wiem, że się uda - próbowała mnie przekonać.
Później dowiedziałam się, że szukała odpowiedniego lokalu dla mnie. Chodziła na przetargi , bo może trafi się coś odpowiedniego. Upierała się bym spróbowała. Jeśli się nie uda to nie będziesz mi oddawać, bo to ja się upieram, nawet w ten sposób próbowała mnie przekonać!
- Jesteś moim Aniołem, nie narażę Ciebie na takie straty. Wolę jeść chleb z solą. Swoje pieniądze mogłabym zaryzykować, Twoich nigdy! Koniec rozmowy w tym temacie.Jeszcze jakiś czas próbowała wrócić do tematu, ale ja nie mogłam na to się zgodzić…