wtorek, 28 sierpnia 2012

Życie mogłoby być takie piękne. Mogłoby, gdyby nie wiecznie jakieś „ale”! Mąż wrócił po zakończonym kontrakcie i znów zaczęła się proza życia. Nie było już całkiem spokojnie. Dobrze, że były też dni pełne radości i spokoju, bo inaczej chyba bym zwariowała! Nie rozumiałam swojego męża. Mówiłam mu, że ma chyba coś nie tak z głową, skoro popada ze skrajności w skrajność.
 

Często powtarzasz mi „Kocham Cię”, by za chwilę ubliżać! Przekonujesz, że nie potrafiłbyś żyć beze mnie, że umarłbyś gdyby mnie zabrakło. A następnego dnia wykrzykujesz, że w tym domu nie ma nic mojego, nawet łyżeczki, że jestem śmieciem! Jednej z nocy wypchnąłeś mnie nogą ze wspólnego łóżka. Szydzisz, że moje miejsce jest na podłodze. Powinnam siedzieć w kanałach, bo tam ludzie by mnie nie oglądali! To przecież dzięki Tobie nauczyłam się czytać i pisać…! Gdyby nie Ty, byłabym nikim i zdechłabym bez Ciebie…! Powtarzam Ci, że gdyby nie Ty to nie wyszłabym tak wcześnie z Domu Dziecka. Spotkałabym kogoś innego, moje życie byłoby inne, może lepsze, a może gorsze od tego. Tego nigdy się nie dowiem, ale na pewno bym nie zdechła! 

Co za chory umysł! Patrzyłam na niego z tak dużą pogardą, że moje serce aż bolało. Nie umiałam już go kochać, lecz wciąż kochałam dawnego Mirka. Cierpiałam podwójnie, rozdarte uczucia pomiędzy miłością i pogardą, gniewem i litością. I  tęsknota za mamą! Taką Moją mamą… której mogłabym się wypłakać, a Ona przytuliłaby mnie i powiedziała „będzie dobrze”. Tylko tyle potrzebowałam, tak niewiele, a tak nieosiągalne. Gdy moja najmłodsza córka miała około czterech lat, wyniosłam się z małżeńskiego łóżka. Zablokowałam się i nigdy już nie potrafiłam do niego wrócić! Gdzieś w sercu przysięgłam sobie, że nigdy nie dam już okazji żadnemu facetowi, by mógł mnie wykopać z łóżka. Nikomu więcej nie pozwolę, by tak mnie znieważono. Minęło kilkadziesiąt lat a ja nadal śpię sama we własnym łóżku. Mirek skutecznie skaleczył moją duszę na całe życie! 

Mirek popijał po pracy i o tyle dobrze, że często zasypiał. Czasami jednak niedopity szukał zaczepki. Wtedy dochodziło między nami do spięć. Żeby skutecznie mi dokuczyć, któregoś razu zabrał moje wycinki z gazet, w których była mowa na mój temat. Gromadziłam je ot tak na pamiątkę. Położył na balkonie i zwyczajnie podpalił. Gdy to zobaczyłam naprawdę się wściekłam.
 

- O nie! Jeśli ja nie mogę mieć swojego hobby, Ty też nie będziesz miał! 

Z wielką furią złapałam jego bambusowe wędki i przełożyłam przez kolano. Nie wiem skąd ten nagły przypływ siły, jak to zrobiłam?!? Lecz wędki pękły jak zapałki, tylko drzazgi zostały. Patrzył na mnie w osłupieniu, nie spodziewał się tego co zrobiłam, to go jednak trochę ostudziło. Nigdy więcej niczego mi nie spalił. Kilka wycinków jednak ocalało, z czasem pokazały się następne zawierające nowe informacje. Może to głupie i niepoważne ale byłam z nich dumna. Chciałam coś znaczyć, być kimś wartościowym. Może podświadomie chciałam udowodnić Mirkowi, że nie jestem śmieciem?!? Pracowałam na szacunek, tego nie da się kupić! Na tym zależało mi najbardziej.





 Dziś tylko tyle, a może aż tyle, aby Was nie zanudzić.

poniedziałek, 27 sierpnia 2012


W taki więc sposób stałam się bezrobotna. Pieniądze z zasiłku były niewielkie, ale za to miałam więcej czasu dla dzieci. Mogłam go poświęcić na wymyślanie tanich ale smacznych obiadów takich jak pyzy, naleśniki, kluski czy babki ziemniaczane. Można by tak wymieniać bez końca, najważniejsze że dzieciom smakowało takie jedzenie. Nigdy nie żałowałam swojej decyzji o zamknięciu działalności gospodarczej, musiałam dać sobie czas na regenerację sił. Mirek pracował na kontrakcie, więc jakoś się nam wiodło. Kontrakt zapewniał lepsze pieniądze lecz było z nim więcej kłopotu. Jak sam mi opowiadał, po pracy alkohol lał się rzeką. Gdy przyjeżdżał na tak zwane „rozłąkowe” widziałam jak drżały mu ręce. Bardzo mnie to niepokoiło, ale co mogłam zrobić? Tyle tylko, że sobie pogadałam bez echa!

Można powiedzieć, że z teściową zżyłyśmy się jak córka z matką. Zawsze miałyśmy o czym pogadać, tak że czasami jej córka była zazdrosna o nasze relacje. Głównym tego powodem było, że nie umiały się z sobą dogadać, lecz nie będę tego opisywać, to ich sprawa. Wiele razy potrafiłyśmy przegadać z teściową długie godziny. Ot tak zwyczajnie, po „babsku”. Czasami zostawała na noc, bo akurat nabrała ochoty by posortować i poukładać mi ubrania dla dzieci. Gdy któraś z pociech z czegoś wyrosła, albo uznała, że coś trzeba pocerować albo przerobić. Nic nie mogło się zmarnować. Jeśli materiał był wystarczająco mocny, szyła wtedy siatki na zakupy. Do dziś jeszcze można takie siatki odnaleźć w naszych domach, u mnie, u córki i teściowej. Pościeli też nie przepuściła, naszywała łatki tam gdzie już była przetarta. Nie przeszkadzało mi to, że przewraca mi w szafach, dzięki temu miałam mniej pracy! Nie mam pojęcia jak można lubić taki rodzaj zajęcia, ja bynajmniej nie garnęłam się do tego. Mało tego, gdy zabrakło już zajęcia w pokojach, zabierała się za kuchnię. Wtedy szafki miałam na połysk, a między czasie jakiś gotowała obiad. Dlaczego miałoby mi się to nie podobać, fajnie że czasami ktoś mógł mnie wyręczyć w codziennych obowiązkach.

Mała piramidka! Na dole ja i kolejno Dorotka, Agnieszka i najmłodsza Marta. 
Agnieszka oczywiście z rozpuszczonymi włosami i torebeczką na ramieniu. 

Dzieci rosły jak na drożdżach i jak to dzieci miały masę pomysłów na psikusy. Ledwie mogłam za nimi nadążyć. Zawsze próbowały przechytrzyć dorosłych, trzeba było bardzo uważać, bo pomysłów im nie brakowało! Agnieszka, taka mała modelka, bardzo lubiła nosić „rozwiane” włosy. Babcia tego nie znosiła, zawsze mówiła jej „wyglądasz jak czupiradło” i splatała warkoczyki. Gdy tylko babcia znikła z pola widzenia, wnuczka już miała włosy rozpuszczone, zawsze próbowała przechytrzyć babcię. Do dziś ze śmiechem wspomina tamten czas.

Jadwiga i Arek Sz. to nasi przyjaciele bez mała od 27 lat. Mieszkali tylko trzy bloki dalej, stąd łatwo było nam się spotkać na jakąś kawkę, pograć w karty, a i często wyjeżdżaliśmy na wspólne biwaki czy wczasy. Nasze dzieci były w podobnym wieku, więc miały wspólne tematy i zainteresowania. Któregoś razu wpadły na pomysł zrobienia teatru i wybrały do odegrania baśń o „Kopciuszku”. Przygotowanie dekoracji i nauczenie się roli zajęło im praktycznie cały dzień. Warto było czekać! Wszyscy byliśmy pod wielkim wrażeniem ich aktorskiego talentu! W przerwie między aktami, był nawet poczęstunek w postaci malutkich kanapeczek przygotowanych przez dzieci. Byliśmy bardzo dumni z naszych pociech.


Na pierwszym planie Aneta Sz., a dalej moja Agnieszka, obie jako złe siostry Kopciuszka. 
Agnieszka i Aneta Sz. jako "złe siostry'', w karocy jedzie
Marta jako Kopciuszek zmieniona w Królewnę i Robert Sz. jako Królewicz. 
A na pierwszym planie Arek Sz., tato Anety i Roberta.
Kopciuszek i Królewicz zostali parą, a "złe" siostry stały się bardzo miłe dla Kopciuszka. 
Okazują szacunek całując ręce wykorzystywanej wcześniej siostry. 

środa, 22 sierpnia 2012


Nie podobało mi się bycie przemytniczką. Cały czas zastanawiałam się, w jaki sposób mogę wyrwać się z tej matni. Dotarła do mnie wiadomość, że Urząd Pracy organizuje kursy przygotowujące dla osób chętnych do prowadzenia własnej działalności gospodarczej. Dodatkowo udzielał bezzwrotnych kredytów na zakup potrzebnego wyposażenia. Nie były to duże pieniądze, ale na początek zawsze coś. Ważna była też pomoc w postaci księgowej, która z ramienia Urzędu przez okres jednego roku, za darmo prowadziła księgi rachunkowe, a to było bardzo ważne. Musiałabym być głupia by nie skorzystać z takiej okazji. Jasne, że miałam obawy. Było to dla mnie całkiem nowe doświadczenie, ale cóż do odważnych świat należy! Zgłosiłam się do Urzędu jako chętna podjąć wyzwanie i po wstępnej weryfikacji zostałam przyjęta do programu. Tak zaczęła się moja przygoda w „biznes”.

Nie jestem wielbicielką szycia, ale ponieważ umiałam to robić, swoje pierwsze kroki biznesowe skierowałam w tym kierunku. Najważniejsze było to, że mogłam wygospodarować w domu miejsce do pracy i jednocześnie mieć dzieci pod ręką. Bardzo mi to pasowało. Za pieniądze z kredytu kupiłam super maszynę do szycia, dodatki, materiały i całą resztę potrzebnych do pracy rzeczy. Dziś już wiem jakiego heroicznego wyzwania się podjęłam. Po tkaniny jeździłam do hurtowni. Czasami kupowałam od Rosjan, bo były tańsze od tych ogólnie dostępnych na rynku. Musiałam zadbać o zaopatrzenie, a następnie o produkcję. Materiał kroiłam i szyłam według własnych szablonów. Najważniejsza była jednak sprzedaż czyli zbyt. Z uszytymi wieczorem ubrankami wychodziłam na bazar i sprzedawałam. Pracowałam za trzech, a doba stała się stanowczo za krótka. Szyłam kaftaniki dla niemowląt, spódniczki i sukieneczki, które zdobiłam falbankami i haftami by przyciągały uwagę klienta. Raz udało mi się nawet podpisać umowę z Opieką Społeczną. Zgodnie z umową szyłam sukienki komunijne dla konkretnych dzieci, które przychodziły do mnie na przymiarki i za określoną kwotę, w której musiałam się zmieścić. Jeśli mama chciała trochę bardziej zdobioną sukienkę to dopłacała różnicę.

Na początku pełna entuzjazmu do pracy, po pewnym okresie padałam ze zmęczenia, dosłownie na nos! Zdarzało mi się usnąć na siedząco, podczas rozścielania dzieciom łóżek. Myślałam wtedy, że nie dam rady, wykończę się. Musiałam coś zmienić, tylko co i jak? Żaden pomysł nie przychodził mi do głowy. I wtedy los postawił na mej drodze kolejne rozwiązanie. W trakcie handlu na bazarze w Bartoszycach poznałam Litwinkę - Birutę N. Sprytna, zaradna osoba handlowała pościelą, spódnicami, kurtkami i spodniami. W swej ofercie miała szeroki wybór towaru. Miała na Litwie zakład krawiecki, w którym pracowało kilka osób. I tak od słowa do słowa dogadałyśmy się w sprawie współpracy handlowej. Miała ona polegać na tym, że Biruta będzie dostarczać mi gotowy towar do sprzedaży, a ja będę zajmować się tylko handlem. Bez obciążania się dodatkową pracą, szyciem w domu, miało mi trochę ulżyć i tak faktycznie się stało. Nie musiałam już ślęczeć nad maszyną, ale miałam gotowy towar do sprzedaży. Jak później się dowiedziałam miała już kilka osób w Polsce, z którymi tak współpracowała. Umowa była dla mnie bardzo korzystna, towar dostawałam w komis, a rozliczałam się z tego co sprzedałam. Nic nie traciłam, nie sprzedany towar zawsze mogłam oddać a marże zostawiałam dla siebie. Nic lepszego nie mogło mi się trafić. Współpraca z Birutą układała mi się bardzo dobrze. Podczas jednych wakacji zabrała moją Dorotkę na dwa tygodnie do siebie na Litwę, a po tym okresie odwiozła mi dziecko całe, zdrowe i pełne wrażeń. 


To właśnie ja na warszawskim bazarze!

Jeździłam więc z towarem na bazary w całym kraju. Odwiedziłam Olsztyn, Ostródę, Lidzbark Warmiński, Warszawę (na Halach Banacha) i gdzie tylko się dało. Handel szedł całkiem dobrze, i wszystko byłoby dobrze gdyby nie te męczące ciąganie towaru na wózku bagażowym, bo nie miałam jeszcze samochodu. I tak z autobusu do autobusu. Gdy wspominam tamte czasy, dziwię się sama sobie jak mi to wszystko się udawało!?! Czasami wydzierałam się na bazarze zachwalając swój towar, choć na początku wstydziłam się buzię otworzyć. Źle mi się to kojarzyło, z przekupkami stojącymi na straganach! Ale to działało, i naprawdę sprzedaż była lepsza. Wybór był prosty, albo walka o życie, albo powolne konanie. Wybrałam pierwszą opcję. Później, gdy nabrałam już wprawy, zupełnie nie przeszkadzało mi co ktoś sobie pomyśli. W wakacje zabierałam z sobą Dorotkę. Była już na tyle duża, że mogła mi już odrobinę pomóc, a razem z nią było mi całkiem raźniej. Młodszymi dziećmi zajmowała się teściowa, gdy akurat handlowałam poza miastem. 

To był ciężki kawałek chleba! Kręgosłup ledwo dawał radę od ciężkich tobołów. Ale dzieciom nigdy nie zabrakło chleba i gdy tylko byłam na miejscu zawsze zdążyłam przygotować obiad. Dawałam sobie radę! W tym samym okresie Mirek dostał kontrakt za granicą. Wyjechał do Związku Radzieckiego i pracował w Michanowiczach koło Mińska. Na budowę pojechała tam cała grupa, którą prowadził Olsztyński „BUDIMEX”. Pracował tam około trzynastu miesięcy, było nam wtedy o wiele lżej. 

Wracając jednak do tematu mojego „handlowania”, pamiętam sytuację gdy na bazarze w Warszawie podeszła policja, by nas wylegitymować.

- Poproszę paszporty - usłyszałam, a byłam wtedy z Dorotką,
- Paszporty? - spytałam zdziwiona - A może tak dowody osobiste?
- A Wy Polki? Bo wyglądacie jak Rumunki, tak opalone jesteście. Faktycznie tylko oczy się nam świeciły! Chwilę jeszcze porozmawialiśmy i funkcjonariusze dali nam spokój. 

Praca ta wykończała mnie fizycznie i psychicznie. Czy deszcz czy śnieg, trzeba było iść na bazar, i nie ma że boli! Po kilku latach takiej pracy zrezygnowałam i poszłam na tak zwaną „Kuroniówkę”. Miałam dość nie chciałam już więcej łamać kręgosłupa.


niedziela, 19 sierpnia 2012


Lata osiemdziesiąte były dla mnie szalone i zwariowane. Dni stanowczo za krótkie, by ze wszystkim zdążyć. Jakbym mało miała wrażeń, przystąpiłam do Grupy Literackiej „Barcja”, która rozpoczynała swoją działalność w moim mieście Bartoszycach. Chciałam spotykać się i wymieniać doświadczeniami z ludźmi piszącymi. Czasami coś mnie kusiło, by wysyłać jakąś pracę na konkurs. Lecz nie robiłam tego zbyt często, nie czułam, że jestem gotowa na takie wyzwania. Czasami zostawałam zauważona i wtedy ukazywały się w gazetach artykuły, ze mną w roli głównej. Wycinałam je, by zachować na pamiątkę i stworzyć własną kronikę życia. By na stare lata usiąść przy kominku, powspominać z wnukami „jak to babcia łapała życie za rogi”. Może pomoże im to jakoś w chwilach zwątpienia.

Musiałam coś robić. Nie chciałam siedzieć gdzieś na zapiecku i dziergać skarpetki. Wtedy nic nie będzie się działo, a życie przecieknie mi przez palce. Nie mogłam ubolewać, że czasami wiatr zbyt mocno wieje w oczy, bo bym oślepła! Cały czas żartuję, że studiuje na Uniwersytecie Życia i zdobyłam tytuł Magistra Inżyniera od Regulacji Wolnego Powietrza, haha! Udało mi się rozwiać tak wiele zawieruch życiowych, że każda kolejna może mnie tylko wzmocnić.

W kraju działo się coraz gorzej. Zakłady pracy upadały jeden po drugim. Kryzys nie pominął także „Bartbetu”, zakładu w którym pracowałam. Któregoś dnia przychodząc do pracy dowiedziałam się, że zwolnionych będzie 15 osób, a ja byłam wśród nich. Nie czułam ani złości ani gniewu, że jestem wśród zwalnianych. Trudno, ktoś musiał odpaść by inny mógł ocaleć. Dostaliśmy trzymiesięczną odprawę i odszkodowanie za niewykorzystane urlopy. Razem była to całkiem fajna sumka, która pozwoliła mi podreperować dziurę budżetową w domu i starczyło jeszcze na remont łazienki. Mirek wymyślił sobie, żeby położyć czarne kafelki z białymi fugami i białą podłogę z czarnymi kostkami. Myślałam, że zwariował. Mała łazienka, to będzie czarno jak w piekle! Ale uparł się do swojej wizji. Efekt końcowy był naprawdę oszałamiający! Na całą ścianę wmontował duże lustro, co powiększało wizualnie łazienkę. A półeczki, oświetlenie i trochę dodatków uczyniło to miejsce wyjątkowym!

Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że zostałam bez pracy i żadnego na nią widoku! I mimo to, że Mirek wciąż pracował, to czarno to wszystko widziałam! W naszym regionie bezrobocie stało się plagą. Całe rzesze ludzi bez pracy w kolejce po zasiłki. Tak groszowe, że nie wiedziałam czy mam siąść i płakać, czy się śmiać. To był koszmar, gdy życie stało się wyzwaniem, walką o byt! Ponieważ jesteśmy regionem przygranicznym, a ludzie musieli znaleźć jakiś sposób na przetrwanie, zaczęły się „wycieczki” do Związku Radzieckiego. Kupowano tam tani tytoń, alkohol i paliwo, a odsprzedawano drożej w Polsce. Było to często jedyne źródło utrzymania. Nie było co liczyć na pomoc z Opieki Społecznej, bo za takie śmieszne grosze można było lekko skonać, a nie przeżyć!

Dołączyłam do tak zwanych „przemytników” i przewoziłam papierosy i alkohol. Można zadać pytanie „czy miałam jakieś wyrzuty sumienia?”. Odpowiem, że nie! Nikt z nas nie kradł, kupował i sprzedawał. I na tym kończyły się nasze wycieczki! Ktoś powie, że to „niedozwolony proceder”. Lecz co z tego! Kto martwił się o mnie, co powiem dziecku gdy rano poprosi o chleb? Czy może powiem „kiedyś może dostaniesz, jeśli sytuacja się polepszy i mama dostanie pracę?!?”. Nie obchodziło mnie to, czy się to komuś podoba czy nie! Nikt mi nie powie, że to łatwy i przyjemny sposób zarabiania. Często czułam się jak śmieć, gdy na granicy, podczas kontroli celnik oklepywał Cię od stóp do głów, by znaleźć papierosy.


- Czy ma Pani coś na sobie? Trzeba patrzeć w oczy i z uśmiechem odpowiedzieć  - Nie! Wprawdzie czasami ledwo szłam obklejona taśmami, by celniczka nie wyczuła misternie ukrytej kontrabandy. I choć niekiedy się nie udało i traciło towar, a do tego dochodził mandat, to jeździło się dalej by odrobić tę stratę. 

Któregoś razu zabrałam ze sobą do Kaliningradu swoją przyjaciółkę Tereskę K. Chciałam by zobaczyła jak smakuje chleb zarobiony w ten sposób. Okleiłam ją jak należy, towar pochowałam tak by mogła poruszać się swobodnie. Teresa nigdy nie jeździła „na przemyt”, ale chciała zobaczyć jak to jest. Była ciekawa przygody. Niestety później pożałowałam jej, gdy zobaczyłam ile kosztuje ją to nerwów. Cała trzęsła się tak, że serce o mało nie wyskoczyło z piersi! Całe szczęście, że udało jej się przejść, bo byłoby krucho. Nigdy więcej nie chciała już takich przygód i do dziś to pamięta to wydarzenie.

Nigdy nie zapomnę mojego pierwszego zetknięcia z Radzieckimi pogranicznikami. Wopista zajrzał do auta i zapytał czy mamy kanapki, a celnik zażądał od nas, by następnym razem kupić mu po polskiej stronie hamburgera, bo inaczej nas nie przepuści. Ze zdumienia opadła mi szczęka. Zawsze myślałam, że służba dla państwa to honor! A tu taka niespodzianka! Szybko zmieniłam zdanie na ten temat. To co zobaczyłam w przygranicznym Bagrationowsku czy Kaliningradzie wprawiło mnie w szok. Nie chce opisywać co widziałam i przeżyłam podczas wyjazdów. Można by napisać całą książkę, inaczej się nie da. Powiem tylko, że jest to bardzo trudne i upokarzające, zabiera zdrowie, a czasami i życie.

Daje głowę, że gdyby Ci wszyscy ludzie mieli co włożyć do garnka, żaden z nich nie chciałby tam jeździć. Tak, by stać dwa, czasami i trzy dni w kolejce, w oczekiwaniu na przekroczenie granicy i powrót do domu z towarem lub bez. To koszmar i piekło! Ci, którzy mieli łapówki dla Rosjan szybko obracali z towarem, pozostali koczowali na granicy i nikt się nimi nie przejmował. Złościło mnie strasznie, że musiałam tyle znosić. Wszystkie nieprzespane noce i wszechogarniający stres. I to takie jak ja byłyśmy przemytniczkami łamiącymi prawo, a co z tymi co do tego dopuścili? Jak ich nazwać? Krew się we mnie gotowała. Czasami byłam gotowa skrzyknąć wszystkie matki i wyjść z dziećmi na ulicę. Miałam już dość przemytu, chciałam by ktoś powiedział mi jak mam żyć! Był to bardzo trudny okres w moim życiu…

wtorek, 14 sierpnia 2012


Słońce kładzie promienie na poduszce, tuż obok mojej głowy. Przebudzona pięknem poranka leżę i jak zwykle gapię się w okno. Trudno pozbierać myśli, raz jestem w jednym, a raz w drugim odległym miejscu. Zastanawiam się, jaka magia wyciąga moje spojrzenie za szklaną taflę. Chmury na niebie nigdy nie są takie same, patrząc na nie mogę rozmawiać z marzeniami i wspomnieniami, czasami popłakać, bo życie nie było takie o jakim marzyłam. Lubię marzyć, bo choć są bogate nie muszę za nie płacić. I tak myślę, że jestem szczęściarą mam dach nad głową, zdrowe dzieci i to okno, przez które mogę sobie patrzeć do woli. Masa ludzi nawet tego jest pozbawiona, jestem szczęściarą dostałam ten przywilej.

Dziś ograniczę się trochę do kilku wierszyków, tak je nazwę. Jest w nich też historia mego życia. Zacznę może od wiersza „Kętrzyńska 31”, mieszkała tam moja córka Dorota. Miłej lektury. 
KĘTRZYŃSKA 31

Wiejskie podwórko w centrum miasta
Przycupnięte szopki z koślawymi drzwiami
Na stryszku gołębnik
I gromadka skrzydlatych braci
Firany trzepocą na sznurach
A bose dzieciaki z okrzykami radości
Kopie w piachu dziury
Znudzony pies obwąchuje pety
Zostawione po wieczornej biesiadzie sąsiadek
Siedzę pod drewnianym płotkiem
Klonu kradnąc cień
Oderwana od świata
Wsłuchana w bezgłośną mowę duszy
Przedzieram się przez gąszcz myśli
Gasnące promienie słońca
Wyglądają przez obłoki
Świetlistym błyskiem ostatniego pozdrowienia.
LEŚNY BAL

Tańczą w lesie drzewa
Pod pierzastym pułapem
Wiruje Bug z Topolą
Dąb ramieniem wspiera Osikę
Jarzębina w koralach wystrojona
Krąży z odurzającym Jaśminem
Sosna dumna i wyniosła
Do pana Świerka się skłania
Wirują od świtu do nocy
I ja tańczę razem z drzewami
I ja drżąca jak osika
Przybrana w Jarzębinowe korale
Z Jaśminowym wiankiem na głowie
W brzozowo-wierzbowej spódnicy
Tańczę od drzewa do drzewa
Chrzczona Słońcem

SUPERMARKET

Zrobię zakupy na życie
Kupię pięć deko cierpliwości
I kilogram spokoju
Na górnej półce leży szczęście
Jego kupię dużo, dziesięć kilo, może dwadzieścia
Żeby nie zabrakło
Czytam instrukcję, używać umiarkowanie
Grozi zachłyśnięciem
Będę pić łyżeczką ostrożnie
I dobiorę słońca w spreju
Będę lśniła pięknie
Tylko czym zapłacę...?
W portfelu wiatr hula
Zakupy zostały przy kasie
Będę musiała poczekać
Do pierwszego, następnego życia!

BARTOSZYCE

Stoję pod łukiem Bramy Lidzbarskiej
Słyszę bicie zegara
Przemierzam drogę w czasoprzestrzeni
Stoję wśród zubożałych mieszczan
Słyszę głosy -
„Skoro nas Bóg wszystkich stworzył 
Odkupił i jedno królestwo przyrzekł
Nie chcemy podlegać żadnej szlachcie
Wszyscy jednakowo braćmi i siostrami
W Chrystusie chcemy być”
Drewno, rzeki, zwierzyna
I ptactwo w powietrzu wspólne dla wszystkich były
Słowa ostrzem błyskawicy, przeszyły wieki
Jesteś za stara by pracować! 
Za młoda na emeryturę!
Za zdrowa na rentę
Na drugim świecie, też cię nie chcą
Skoro Bóg nas równymi stworzył
Wszyscy chcemy mieć równe prawo
Do życia, pracy i chleba
Unoszę głowę, ramiona, wysoko ku bezkresom
Ściągam burzę, pioruny, błyskawicę
W strugach deszczu kąpię miasto
Bramę, Kościoły i Kamienne Baby
Co od wieków nad pustą misą stoją
Może cud sprawi i misę napełni?
A do miasta zawita dobrobyt.


poniedziałek, 13 sierpnia 2012


Takie moje szczęście, że podczas każdej z moich ciąż musiało wydarzyć się coś niepokojącego. Przy Dorotce ogólnie trudna sytuacja i próba namówienia mnie na aborcję, z Agnieszką ogłoszenie stanu wojennego, a przy trzeciej ciąży wybuch elektrowni w Czarnobylu. Pamiętam jak stałam na balkonie mojego nowego mieszkania i obserwowałam czarną chmurę, która wolno przesuwała się w naszą stronę. Nie miałam pojęcia co to jest, myślałam że to jakaś anomalia pogodowa. Wszędzie niebieskie niebo, a tam czarna chmura. Ponieważ mieszkałam tuż przy granicy z Rosją, zagrożenie szybko do nas dotarło. W mieście nastąpiło ogólne poruszenie, trzeba było zgłaszać się do przychodni gdzie wszystkim dzieciom i kobietom ciężarnym dawano jod do picia. Ja na jod niestety się nie „załapałam”, bo byłam w „zbyt wysokiej ciąży”. W związku z tym miałam trochę obaw czy moje dziecko nie ucierpi przez to skażenie. Lekarze od początku przewidywali mi syna, fajnie - pomyślałam, mam dwie córki, syn będzie trzeci. Cóż więcej potrzeba mi do szczęścia?

Gdy nadszedł czas rozwiązania rozchorowałam się. Złapałam jakąś paskudną grypę i taka kaszląca, z gorączką, zgłosiłam się na oddział. Zupełnie bez chęci do czegokolwiek, a tu czekał mnie nie lada wysiłek. W szpitalu, na bloku operacyjnym pracowała wtedy moja siostra Agata. W każdej wolnej chwili przychodziła do mnie by mi pomóc, zwilżając usta, które miałam spękane jak ziemia na pustyni. Myślałam, że się wykończę. Na pociechę dowiedziałam się, że czeka mnie poród pośladkowy, czyli maluszkowi zachciało się pupą powitać świat! No nieźle! Podobnie jak dwa razy wcześniej do szpitala trafiłam w nocy. Tylko tym razem niestety nie udało mi się sprawy załatwić tej samej nocy. Musiałam pocierpieć jeszcze cały kolejny dzień i noc. Nad ranem odeszły mi wody, lecz nic z tego, urodzić nie mogłam!!! Podłączono mi kroplówkę, potem kolejną i jeszcze jedną, ale nie przyniosło to pożądanego efektu! Boże, jaka ja byłam umęczona! Agata prosiła już o cesarkę, bo nie mogła już patrzeć jak się męczę, ale odpowiedziano jej „że to nie sztuka pociąć, gdy dwie rodziła normalnie”. Płakać mi się chciało i myślałam o nich jak o sadystach. W głowie mi się kręciło, było mi niedobrze, a w ustach czułam smak kroplówki. Marzyłam by to wszystko wreszcie się skończyło, naprawdę miałam już serdecznie dość! Zbliżało się południe a ja dalej łykałam kroplówki. Ręce i nogi spięto mi pasami do łóżka, cała drżałam jak w horrorze! Wreszcie po południu zaczęłam rodzić. Kłopot w tym, że wody odeszły dużo wcześniej, a poród pośladkowy na sucho jest bardzo ciężki! Tak też było w moim przypadku, dziecko wyskoczyło lecz główka pozostała! Zaczęto krzyczeć do mnie „Przyj bo udusisz dziecko!”. W tym momencie zgrzeszyłam myślą, na chwilę przestało mnie boleć i miałam gdzieś to co się stanie! Ale natychmiast coś we mnie krzyknęło „Teresa weź się w garść, nie wolno ci!”. Udało się ostatkiem sił.



Położne coś mówiły - „Ma Pani córkę. Niech Pani patrzy, żeby nie było, że zamieniliśmy dziecko! Wszyscy myśleli, że będzie chłopiec”. Wyczerpana nie chciałam ich słuchać, pomyślałam tylko „niech będzie sobie co chce”. Zaciągnęłam prześcieradło na twarz i rozpłakałam się. Córeczka dostała na imię Marta, ale w domu często wołamy na nią Marcin. Wszystkim to jakoś pasuje, a i jej już nie przeszkadza. Później powiedziałam do męża - „żadnych więcej dzieci. Mam tyle ile chciałam, a jeśli coś nam się przydarzy to zaklep miejsce na cmentarzu, bo z kolejnym nie dam już rady”. Czarnobyl nie wpłynął na zdrowie mojej córki. Jest może tylko bardziej alergiczna, ale nie wiem czy można to przypisać skażeniu, chyba nie! Dzieci rodziłam co pięć lat więc czasami żartowałam, że powinnam zmienić grafik może wtedy byłby chłopak!

Dziś Marta ma już 25 lat, śliczną córeczkę i synka w drodze. Agnieszka córeczkę Klaudię i trzydzieści wiosen na karku, a najstarsza Dorotka trzech wspaniałych synów. Wszystkie są szczęśliwymi mężatkami. Piszę o tym, bo chcę żebyście wiedzieli, że doskonale radzą sobie w dorosłym życiu, choć zanim mi dorosły musiało upłynąć jeszcze dużo czasu.

Opieką i wychowaniem dzieci musiałam zajmować się sama, nie mogłam liczyć na pomoc męża. Nigdy nie wstał w nocy do dziecka, nigdy nie poszedł choćby razem ze mną do szkoły by zobaczyć jak dzieci sobie radzą. Nigdy nie był z dzieckiem u lekarza, ani na zwykłym spacerze. Czasami musiał odebrać dziecko z przedszkola, choć nigdy nie byłam pewna czy będzie trzeźwy. Nie powinno się wydawać dziecka nietrzeźwej osobie, to jednak czasami zdarzało się inaczej. Dorotka do dziś pamięta wydarzenie, które miało miejsce właśnie w drodze z przedszkola do babci Celi, do domu której się wybrali. Szli na skróty, przez tak zwane „łąki”, gdzie ktoś wykopał niezabezpieczony, głęboki dół pod fundamenty, w którym często stała woda. To było naprawdę bardzo niebezpieczne miejsce. Całe szczęście, że z tych łąk widać było dom babci! Tatuś był tak zawiany, że padł na skraju dołu i zasnął, a córcia pomimo że próbowała go dobudzić, nie dała rady! Chrapał sobie w najlepsze, więc w dalszą drogę potuptała sobie sama. Trafiła do domu babci i małą rączką stukała w drzwi. Babcia o mało nie zeszła na zawał, gdy zobaczyła samą malutką Dorotkę. Z przerażeniem zapytała:
- Gdzie jest tatuś?
- Śpi - odparła spokojnie,
- Jak to? Gdzie tatuś śpi?
- O tam - pokazała paluszkiem w odpowiednim kierunku.

O tej rozmowie wiem z relacji teściowej. Babcia zajęła się wnuczką, a dziadek poszedł przytaszczyć syna do domu. Takich sytuacji było kilka, ale tylko przy pierwszym dziecku. Przy kolejnych nie dopuściłam już by się powtórzyły, nauczyłam się, że nie wolno mu ufać. Czasami, gdy chciał to potrafił bawić się z dziećmi, był wtedy wrażliwy i czuły. Lecz były to sporadyczne przypadki. Najczęściej było poprawnie, ani źle, ani dobrze. Córki już jako dorosłe kobiety wspominają, że starały się mijać tatę niezauważone. Choć ich nie bił, to jednak miał paskudny głos, gdy tylko wrzasnął od razu stawały na baczność. Najbardziej wkurzało mnie gdy brał się za sprawdzanie zeszytów, zawsze czepiał się dat i marginesów. Wrzeszczał na nie, a gdy coś mu nie pasowało potrafił palnąć zeszytem po głowie. Kiedy zaczynały płakać, wpadałam jak lwica gotowa do ataku. Dzieci brałam za rękę do drugiego pokoju, a jemu komunikowałam „Koniec lekcji! Dosyć tego! Wielki tatuś się znalazł”. Burzył się wtedy, dlaczego się wtrącam gdy on rozmawia z dziećmi i podważam jego autorytet! Gdy słyszałam te lub inne bzdury, które wygadywał, darłam się „żeby poszedł z krowami pogadać jeśli potrzebuje się wykazać, bo z dziećmi nie potrafi. Nie pozwolę by płakały przez jego chory umysł!”. Tak od słowa do słowa zaczynała się awantura. Kiedy chciał uniknąć awantury a widział mnie na horyzoncie, wtedy nie czepiał się dzieci, wiedział czym to grozi. Dla dzieci dałabym się pokroić… 


sobota, 11 sierpnia 2012


Mieszkanie nad Łyną było dwa razy większe od poprzedniego. Musieliśmy jednak sporo dopłacić w celu uzupełnienia wkładu mieszkaniowego. Udało nam się to dzięki kredytowi, o który wystąpiłam do swojego zakładu pracy. To były dobre czasy dla pracowników. Zawsze można było wystąpić o jakąś pomoc finansową i mało kiedy otrzymywało się odmowę. Po spłacie 3/4 kredytu można było ubiegać się o umorzenie pozostałej kwoty. Skorzystałam właśnie z tej możliwości i dostałam ulgę. Jestem szczęściarą, prawda? Czasami myślę, że mam Anioła opiekuna, który kroczy za mną po tym ziemskim padole. Nowe mieszkanie, większy czynsz, nowe potrzeby, dodatkowy kredyt do spłaty i trzecie dziecko w drodze. I to właśnie wtedy przyszła do nas pani z opieki społecznej, bo „tatusiowi” zrobiło się ciężko i przypomniał sobie o dzieciach. Niech płacą na niego, a co tam!!! Choć nigdy nie okazał nam serca, ani nie poświęcił czasu. Tatusia i całą tą sytuację opisałam już wcześniej.

Czasami wszystko mnie przerastało, łapałam dni gdy opadały ręce i myślałam, że nie podołam. W takich chwilach lubiłam patrzeć w niebo na płynące obłoki i wyciszam się od środka, to właśnie wtedy przychodziły mi do głowy najlepsze pomysły. A musiałam coś wymyślić i to szybko, by znaleźć jakiś sposób na dodatkowy zarobek. Gdy chorowałam na „chroniczny brak funduszy”, wtedy to już nic się nie układało! Mirkowi czasami udawało się znaleźć tak zwaną „fuchę”, a zarobione na niej pieniądze były dużym zastrzykiem do budżetu domowego. Mimo, że miałam ogrom obowiązków i praktycznie zero czasu, to wciąż jednak myślałam o dodatkowej pracy.

Głowę miałam pełną fantazji twórczych, dla których musiałam znaleźć gdzieś ujście, podzielić się z kimś. Pomyślałam, że właśnie w tym kierunku muszę się rozwijać, wtedy dodatkowa praca będzie przyjemnością i moją pasją.W tamtych latach SM miały pulę funduszy przeznaczonych na różne zajęcia świetlicowe dla osiedlowych dzieci. Tak, by nie plątały się bez celu między blokami. Miałam dużo pomysłów by po szkole umilić im czas. Pełna zapału poszłam do kadr Spółdzielni Mieszkaniowej podzielić się nimi. W momencie gdy zaczęłam mówić o swoich planach prowadzenia grupy, emocje aż ze mnie kipiały! Przekonywałam jak będzie pięknie i kolorowo. O tym, że będziemy reprezentować SM na zewnętrznych i wewnętrznych imprezach zakładowych, bo oczywiście w planach miałam założenie grupy tanecznej! Ależ miałam wtedy dużo zapału! Wystarczyło, żeby zarazić nim pracodawców, i by dopisało mi szczęście! Dostałam pracę w SM w godzinach po południowych. Tak więc w „Bartbecie” pracowałam do godz. 15.00, a na zajęcia z dziećmi chodziłam od godz. 17.00. Zostawały mi tylko dwie godziny na ogarnięcie obowiązków domowych. Po drodze z pracy robiłam zakupy, potem obiad, jakieś szybkie pranie i bieg po domu z odkurzaczem. Do pracy w świetlicy miałam bardzo blisko, siedem minut piechotą i to bardzo ułatwiało mi życie.

Na początku by zacząć jakąkolwiek pracę, musiałam utworzyć swoją grupę dzieciaków chętnych poświęcić swój wolny czas po szkole, a to nie łatwe zadanie. Trochę obawiałam się, że będę miała z tym kłopot, bo nici z moich planów jeśli nie będzie z kim ich realizować. Moje obawy rozwiały się, gdy tylko pojawiły się pierwsze osoby, a potem następne i następne. Bardzo szybko grupa rozrosła się do blisko 40 osób i teraz musiałam zadbać tylko o to, by było na tyle ciekawie, żeby wszystkie dzieciaki zatrzymać na zajęciach. Nie miałam na ścianie dyplomów na to jak to zrobić, ale miałam coś cenniejszego, czego nie można nauczyć się na żadnej uczelni. Żyłam w takich grupach przez całe lata! Dzień i noc miałam do czynienia z wieloma wychowawcami i doskonale wiedziałam co dzieci lubią a czego nie! Do niektórych wychowawców dzieci okazywały szacunek i lgnęły jak pszczoły do miodu, niestety przed niektórymi była niewidzialna tafla, od której dzieci się odbijały. Doskonale znam to uczucie. Dzieci to bardzo sprytni obserwatorzy - „sama takim byłam”. Intuicyjnie wyczuwają fluidy, które krążą wokół danej osoby. Uzbrojona w doświadczenia ruszyłam do boju. Każde dziecko w grupie traktowałam poważnie i indywidualnie, czasami patrząc na dziecko wydawało mi się, że słyszę jego myśli. To przede wszystkim przynosiło mi sukces, gdy umiałam szybko reagować. Dzieciaki były wniebowzięte gdy wydawało się im, że to oni decydują o jakichś sprawach grupowych, choć tak naprawdę to ja naprowadzałam dyskusję na właściwy tor, tak by toczyła się po mojej myśl. Wprowadziłam zajęcia plastyczne i rękodzieło artystyczne, na których uczyłam robienia stroików okazjonalnych, układania suchych kompozycji roślinnych i wielu innych przeróżnych rzeczy. Była grupa taneczna, zuchowa, a część dzieci odważyła się nawet zmierzyć z poezją, co było ciekawym doświadczeniem. Bawiliśmy się we wszystko co dawało dzieciom radość. Któregoś razu na zajęcia przyszła jedna z mam i nieoczekiwanie zadała mi pytanie:
- Co Pani z nimi tu robi? Moje dziecko nie wraca po szkole do domu, tylko z teczką idzie prosto na świetlicę?
Nie wiedziałam co mam jej na to od odpowiedzieć, ale nie ukrywam, że odebrałam to jako duży komplement i ocenę mojej pracy. Byłam szczęśliwa i miałam wielką ochotę uściskać ją za to pytanie.


Po gorących debatach miło było popatrzeć na śpiewające dzieciaki


Tak jak obiecałam na początku pracodawcom, reprezentowaliśmy SM gdzie tylko się dało. Dzieciaki wyuczyły się kilka układów tanecznych i nawet nieźle im to szło! Byliśmy zapraszani na różnego rodzaju okazje, by swoimi występami uświetnić jakieś wydarzenia. Jedno z takich zaproszeń zachowało mi się do dziś. 


Praca w SM dawała mi dużo satysfakcji, zawsze działo się coś ciekawego. Przyrzeczenie Zuchowe zorganizowałam w Ośrodku Wczasowym „Dadaj”, gdzie wynajęłam trzy domki letniskowe, dwie zakopianki i bliźniak. Do Czerwonki dotarliśmy pociągiem, dalej z bagażami pieszo przez kilka kilometrów. Mimo zmęczenia wystarczyło jeszcze zapału na wieczorne ognisko i śpiewy. Zuchy długo wspominały swoją pierwszą grochówkę, którą w ramach zdobywania sprawności każdy domek musiał samodzielnie ugotować. Oczywiście wcześniej wszyscy otrzymali wskazówki jak zabrać się do gotowania. Poradzili sobie wyśmienicie, i mimo że groch trochę chrupał w zębach, cała zupa została zjedzona z apetytem. Na biwaku pozostaliśmy trzy dni, które minęły jak z bicza strzelił!


Moja grupa podczas występów w Sępopolu.


Rok później zorganizowałam czterodniowy biwak w okolicach Giżycka nad jeziorem w Kruklankach. Wypożyczyłam dwa duże wojskowe namioty i łóżka polowe, a transportem zajęła się Spółdzielnia. Obiady zamówiłam w restauracji, do której musieliśmy dochodzić około dwóch kilometrów, śniadania i kolację dzieciaki robiły sobie same. Długo by opisywać wszystkie fajne przygody, które tam przeżyliśmy. Nad jeziorem był ogrodzony ośrodek pracowniczy firmy z Kętrzyna, do którego wstęp miały tylko osoby tam mieszkające. Nie interesowałoby nas to, gdyby nie duże ślizgawki do wody, które mogły dać dzieciom dużo frajdy. Nie mogłam znaleźć spokoju, dopóki nie wymyśliłam sposobu, który pozwoliłby korzystać moim podopiecznym z tej uciechy. Stroje do tańców zabieraliśmy ze sobą zawsze na wszystkie wypady. Nigdy nie było można przewidzieć kiedy będą nam potrzebne. Teraz nasze tańce stały się biletem przetargowym. Zaproponowałam kierownictwu ośrodka, że moje dzieciaki zatańczą kilka układów dla ich pracowników, a w zamian pozwolą nam korzystać z ich basenu. Manewr się udał, dzieci zatańczyły i w ramach rewanżu zostały poczęstowane pysznym podwieczorkiem, a brama na basen stała dla nas zawsze otworem.


Moje dzieciaki i zabawa choinkowa

Po latach jeszcze, gdy czasami w mieście spotykam moje dzieci jako dorosłych już ludzi, z przyjemnością wracamy do wspomnień z tamtych lat. W świetlicy SM pracowałam cztery lata, później zaczęło brakować funduszy na tego typu działalność i trzeba było rozstać się z dziećmi. Nie było łatwo im to przekazać, posmutnieli i zaczęli prosić bym dalej z nimi pracowała, nie rozumieli że nie ma pieniędzy na pobory i inne sprawy związane z prowadzeniem zajęć. Po ich usilnych prośbach nie umiałam z nimi się rozstać. Napisałam podanie do SM by pozwolono mi pracować bez wynagrodzenia i udostępniono mi bezpłatnie sale. Na takich warunkach pracowałam jeszcze przez jakiś czas…