sobota, 11 sierpnia 2012


Mieszkanie nad Łyną było dwa razy większe od poprzedniego. Musieliśmy jednak sporo dopłacić w celu uzupełnienia wkładu mieszkaniowego. Udało nam się to dzięki kredytowi, o który wystąpiłam do swojego zakładu pracy. To były dobre czasy dla pracowników. Zawsze można było wystąpić o jakąś pomoc finansową i mało kiedy otrzymywało się odmowę. Po spłacie 3/4 kredytu można było ubiegać się o umorzenie pozostałej kwoty. Skorzystałam właśnie z tej możliwości i dostałam ulgę. Jestem szczęściarą, prawda? Czasami myślę, że mam Anioła opiekuna, który kroczy za mną po tym ziemskim padole. Nowe mieszkanie, większy czynsz, nowe potrzeby, dodatkowy kredyt do spłaty i trzecie dziecko w drodze. I to właśnie wtedy przyszła do nas pani z opieki społecznej, bo „tatusiowi” zrobiło się ciężko i przypomniał sobie o dzieciach. Niech płacą na niego, a co tam!!! Choć nigdy nie okazał nam serca, ani nie poświęcił czasu. Tatusia i całą tą sytuację opisałam już wcześniej.

Czasami wszystko mnie przerastało, łapałam dni gdy opadały ręce i myślałam, że nie podołam. W takich chwilach lubiłam patrzeć w niebo na płynące obłoki i wyciszam się od środka, to właśnie wtedy przychodziły mi do głowy najlepsze pomysły. A musiałam coś wymyślić i to szybko, by znaleźć jakiś sposób na dodatkowy zarobek. Gdy chorowałam na „chroniczny brak funduszy”, wtedy to już nic się nie układało! Mirkowi czasami udawało się znaleźć tak zwaną „fuchę”, a zarobione na niej pieniądze były dużym zastrzykiem do budżetu domowego. Mimo, że miałam ogrom obowiązków i praktycznie zero czasu, to wciąż jednak myślałam o dodatkowej pracy.

Głowę miałam pełną fantazji twórczych, dla których musiałam znaleźć gdzieś ujście, podzielić się z kimś. Pomyślałam, że właśnie w tym kierunku muszę się rozwijać, wtedy dodatkowa praca będzie przyjemnością i moją pasją.W tamtych latach SM miały pulę funduszy przeznaczonych na różne zajęcia świetlicowe dla osiedlowych dzieci. Tak, by nie plątały się bez celu między blokami. Miałam dużo pomysłów by po szkole umilić im czas. Pełna zapału poszłam do kadr Spółdzielni Mieszkaniowej podzielić się nimi. W momencie gdy zaczęłam mówić o swoich planach prowadzenia grupy, emocje aż ze mnie kipiały! Przekonywałam jak będzie pięknie i kolorowo. O tym, że będziemy reprezentować SM na zewnętrznych i wewnętrznych imprezach zakładowych, bo oczywiście w planach miałam założenie grupy tanecznej! Ależ miałam wtedy dużo zapału! Wystarczyło, żeby zarazić nim pracodawców, i by dopisało mi szczęście! Dostałam pracę w SM w godzinach po południowych. Tak więc w „Bartbecie” pracowałam do godz. 15.00, a na zajęcia z dziećmi chodziłam od godz. 17.00. Zostawały mi tylko dwie godziny na ogarnięcie obowiązków domowych. Po drodze z pracy robiłam zakupy, potem obiad, jakieś szybkie pranie i bieg po domu z odkurzaczem. Do pracy w świetlicy miałam bardzo blisko, siedem minut piechotą i to bardzo ułatwiało mi życie.

Na początku by zacząć jakąkolwiek pracę, musiałam utworzyć swoją grupę dzieciaków chętnych poświęcić swój wolny czas po szkole, a to nie łatwe zadanie. Trochę obawiałam się, że będę miała z tym kłopot, bo nici z moich planów jeśli nie będzie z kim ich realizować. Moje obawy rozwiały się, gdy tylko pojawiły się pierwsze osoby, a potem następne i następne. Bardzo szybko grupa rozrosła się do blisko 40 osób i teraz musiałam zadbać tylko o to, by było na tyle ciekawie, żeby wszystkie dzieciaki zatrzymać na zajęciach. Nie miałam na ścianie dyplomów na to jak to zrobić, ale miałam coś cenniejszego, czego nie można nauczyć się na żadnej uczelni. Żyłam w takich grupach przez całe lata! Dzień i noc miałam do czynienia z wieloma wychowawcami i doskonale wiedziałam co dzieci lubią a czego nie! Do niektórych wychowawców dzieci okazywały szacunek i lgnęły jak pszczoły do miodu, niestety przed niektórymi była niewidzialna tafla, od której dzieci się odbijały. Doskonale znam to uczucie. Dzieci to bardzo sprytni obserwatorzy - „sama takim byłam”. Intuicyjnie wyczuwają fluidy, które krążą wokół danej osoby. Uzbrojona w doświadczenia ruszyłam do boju. Każde dziecko w grupie traktowałam poważnie i indywidualnie, czasami patrząc na dziecko wydawało mi się, że słyszę jego myśli. To przede wszystkim przynosiło mi sukces, gdy umiałam szybko reagować. Dzieciaki były wniebowzięte gdy wydawało się im, że to oni decydują o jakichś sprawach grupowych, choć tak naprawdę to ja naprowadzałam dyskusję na właściwy tor, tak by toczyła się po mojej myśl. Wprowadziłam zajęcia plastyczne i rękodzieło artystyczne, na których uczyłam robienia stroików okazjonalnych, układania suchych kompozycji roślinnych i wielu innych przeróżnych rzeczy. Była grupa taneczna, zuchowa, a część dzieci odważyła się nawet zmierzyć z poezją, co było ciekawym doświadczeniem. Bawiliśmy się we wszystko co dawało dzieciom radość. Któregoś razu na zajęcia przyszła jedna z mam i nieoczekiwanie zadała mi pytanie:
- Co Pani z nimi tu robi? Moje dziecko nie wraca po szkole do domu, tylko z teczką idzie prosto na świetlicę?
Nie wiedziałam co mam jej na to od odpowiedzieć, ale nie ukrywam, że odebrałam to jako duży komplement i ocenę mojej pracy. Byłam szczęśliwa i miałam wielką ochotę uściskać ją za to pytanie.


Po gorących debatach miło było popatrzeć na śpiewające dzieciaki


Tak jak obiecałam na początku pracodawcom, reprezentowaliśmy SM gdzie tylko się dało. Dzieciaki wyuczyły się kilka układów tanecznych i nawet nieźle im to szło! Byliśmy zapraszani na różnego rodzaju okazje, by swoimi występami uświetnić jakieś wydarzenia. Jedno z takich zaproszeń zachowało mi się do dziś. 


Praca w SM dawała mi dużo satysfakcji, zawsze działo się coś ciekawego. Przyrzeczenie Zuchowe zorganizowałam w Ośrodku Wczasowym „Dadaj”, gdzie wynajęłam trzy domki letniskowe, dwie zakopianki i bliźniak. Do Czerwonki dotarliśmy pociągiem, dalej z bagażami pieszo przez kilka kilometrów. Mimo zmęczenia wystarczyło jeszcze zapału na wieczorne ognisko i śpiewy. Zuchy długo wspominały swoją pierwszą grochówkę, którą w ramach zdobywania sprawności każdy domek musiał samodzielnie ugotować. Oczywiście wcześniej wszyscy otrzymali wskazówki jak zabrać się do gotowania. Poradzili sobie wyśmienicie, i mimo że groch trochę chrupał w zębach, cała zupa została zjedzona z apetytem. Na biwaku pozostaliśmy trzy dni, które minęły jak z bicza strzelił!


Moja grupa podczas występów w Sępopolu.


Rok później zorganizowałam czterodniowy biwak w okolicach Giżycka nad jeziorem w Kruklankach. Wypożyczyłam dwa duże wojskowe namioty i łóżka polowe, a transportem zajęła się Spółdzielnia. Obiady zamówiłam w restauracji, do której musieliśmy dochodzić około dwóch kilometrów, śniadania i kolację dzieciaki robiły sobie same. Długo by opisywać wszystkie fajne przygody, które tam przeżyliśmy. Nad jeziorem był ogrodzony ośrodek pracowniczy firmy z Kętrzyna, do którego wstęp miały tylko osoby tam mieszkające. Nie interesowałoby nas to, gdyby nie duże ślizgawki do wody, które mogły dać dzieciom dużo frajdy. Nie mogłam znaleźć spokoju, dopóki nie wymyśliłam sposobu, który pozwoliłby korzystać moim podopiecznym z tej uciechy. Stroje do tańców zabieraliśmy ze sobą zawsze na wszystkie wypady. Nigdy nie było można przewidzieć kiedy będą nam potrzebne. Teraz nasze tańce stały się biletem przetargowym. Zaproponowałam kierownictwu ośrodka, że moje dzieciaki zatańczą kilka układów dla ich pracowników, a w zamian pozwolą nam korzystać z ich basenu. Manewr się udał, dzieci zatańczyły i w ramach rewanżu zostały poczęstowane pysznym podwieczorkiem, a brama na basen stała dla nas zawsze otworem.


Moje dzieciaki i zabawa choinkowa

Po latach jeszcze, gdy czasami w mieście spotykam moje dzieci jako dorosłych już ludzi, z przyjemnością wracamy do wspomnień z tamtych lat. W świetlicy SM pracowałam cztery lata, później zaczęło brakować funduszy na tego typu działalność i trzeba było rozstać się z dziećmi. Nie było łatwo im to przekazać, posmutnieli i zaczęli prosić bym dalej z nimi pracowała, nie rozumieli że nie ma pieniędzy na pobory i inne sprawy związane z prowadzeniem zajęć. Po ich usilnych prośbach nie umiałam z nimi się rozstać. Napisałam podanie do SM by pozwolono mi pracować bez wynagrodzenia i udostępniono mi bezpłatnie sale. Na takich warunkach pracowałam jeszcze przez jakiś czas…

2 komentarze:

  1. Ludzie tacy jak Ty byli oparciem dla "zagubionych", biednych i zaniedbywanych dzieci. To piękne , że pomyślałaś o takiej działalności. Pokłony dla Ciebie Teresko :)
    Buziaki.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję, wtedy miałam głowę pełna, zwariowanych pomysłów, i nigdy nie pozostawałam obojętna na dzieci, zostało to do dziś, a o pomysłach na przyszłość będę jeszcze pisać. Pozdrawiam Cię gorąco

    OdpowiedzUsuń