- Zostańcie dzisiaj u nas, tu jest ciepło, w piecu napalone i po nocy nie ciągajcie dziecka - choć byłam zła, nie miałam odwagi jej odmówić. Zostaliśmy…
Następnego dnia rano Mirek pojechał do pracy, teściowie również, a ja znowu zostałam z maleństwem sama w ich domu! Wkurzało mnie to, ale co miałam począć, musiałam czekać. Nie miałam jeszcze wózka, ani środka transportu by móc sobie pójść. To zdecydowanie zbyt daleko by dziecko nieść na rękach i to zimą! Siedziałam więc i patrzyłam na ściany, bo jeśli nawet chciałabym coś zrobić to nie wiedziałam co?!? Bałam się, że cokolwiek zrobię i tak będzie źle! Wieczorem wszyscy wrócili i zachwycali się małym człowieczkiem. Obserwowałam bacznie zachowanie teściów w stosunku do Dorotki, myślę że mieli „moralnego kaca” po tym, jak chcieli bym ją usunęła i propozycją alimentów! Zakochali się w małej od pierwszego wejrzenia. Gdy słyszeli, że chcę już wracać na stancję to strasznie się złościli.
- Co? Źle Ci u nas?!? Będziesz dziecko po stancji ciągać?!? - i tak na okrągło. Trwało to cały tydzień i w końcu nie wytrzymałam!
- Mirek jak chcesz! Wracamy do domu, ja mam dość! - powiedziałam stanowczo. Spakowaliśmy się nim teściowie wrócili do domu. Nie chciałam więcej słuchać jaką to jestem nieodpowiedzialną matką, ciągając dzieciaka po obcych kątach. Zdawało się, że zapomnieli, że to oni te „obce kąty” nam znaleźli. Byłam im za to bardzo wdzięczna! I pewnie nie przypuszczali, że tak szybko pokochają swoją wnuczkę!
Wróciliśmy do siebie na stancję i zaczęliśmy normalne życie, ja na urlopie macierzyńskim, mąż w pracy. Rano wstawałam by zrobić mężowi kanapki do pracy, w południe gdy wracał do domu na stole czekał obiad, z punktu widzenia wzorowej Pani domu wszystko wyglądało jak należy. Miesiąc później nasza sąsiadka Terenia urodziła córeczkę - Kasię. Były nas dwie młode mamusie, spacerki, gotowanie kaszki i obiadków, obowiązki domowe i bez końca to samo.
Z przodu Terenia z córcią Kasią i ja z Dorotką |
Właściwie powinnam teraz napisać „I żyli długo i szczęśliwie”. Długo tak, bo aż 30 lat! Czy szczęśliwie, to już ocenicie sami, jeśli nadal będziecie mieli ochotę, by śledzić to co przyniosło mi życie…
Jak już wspomniałam wcześniej, mąż pracował w GS-sie jako kierowca „Żuka”. W firmie panował dziwny zwyczaj, że na koniec dnia pracy pozostawały tak zwane „obrywki”. Czasami był to chleb, innym razem wędlina, ale najczęściej było to piwo albo wino. Wiadomo, że Mirek jako kierowca swoją część spożywał zaraz po pracy. Z czasem zaczął przychodzić do domu wesolutki i coraz mniej mi się to podobało! Zawsze miał głupie wytłumaczenie:
- To co miałem zrobić?!? Jeśli wszyscy piją, to mam być inny?!? „Baby się boisz” - mówili, to też wypiłem. Krzyczałam, że jest nie normalny i nie ma swojego rozumu! Nikt w gardło mu nie wlewa, jakby nie chciał to by nikt nie namówił go do picia, itd… Obiecywał wtedy, że będzie przychodził do domu zaraz po pracy i nie będzie zostawał z kolegami. Niestety zdarzało się, że czasami dość długo czekałam z obiadem.
Jak w każdej rodzinie są problemy do rozwiązania - rachunki, zakupy i wiele innych spraw związanych z dzieckiem. Ponieważ zbudowałam sobie model idealnej, rozumiejącej się rodziny, każdą moją decyzję chciałam konsultować z mężem. Nie mieściło mi się w głowie by odezwać się wulgarnie do męża, bo jak można znieważać kogoś kogo się kocha?!? Za to mój kochany mąż wracał coraz później, albo wcale, bo właśnie nocował u mamy! Absolutnie przestało mi się to podobać! Gdy zaczęłam sygnalizować swoje niezadowolenie, mówił wtedy:
- Czepiasz się! Lepiej zajmij się swoimi sprawami. Upierz coś, pieluchy leżą! - i tyle było z mojej gadki. Nie widział, że od prania mam pozdzierane do krwi kostki na palcach. W domu nie było pralki i wszystko prałam ręcznie, ale co tam, jego to nie bolało! Gdy chciałam porozmawiać o jakichś kłopotach, musiałam wyczekać na odpowiedni moment, a i tak w takich sytuacjach nie potrafił mi jakoś szczególnie pomóc. Jeszcze tylko dokładał do „pieca” mówiąc, że to moja wina. Gdy jest jakiś kłopot, kiedy brakuje pieniędzy na rachunki to sama muszę sobie radzić, bo on przecież pracuje i nie obchodzi go jak sobie poradzę. Zaczęło dochodzić do małych spięć, nie rozumiałam, że może być takim ignorantem!
Szybko zrozumiałam, że fundamentem i filarem w tej rodzinie muszę być ja! Przestałam pytać o zdanie, liczyć na opinie z jego strony, to nie miało sensu. Mój idealny obraz rodziny zaczął tracić kolor, coraz bardziej matowiał! Nie chciałam w to wierzyć i wmawiałam sobie, że tak nie będzie! Będę malować go codziennie, by nie stał się czarno-biały! Moim dzieciom dam dużo koloru, choćbym miała iść na czworaka!
Hmmm widze ze nie tylko moj malzonek jest "zainteresowany" :( Tylko ze ja nie umiem malowac haha
OdpowiedzUsuńŁadnie poprosisz i nauczę Cie malować !!ha ha
OdpowiedzUsuńWyobrażam sobie jaka musiałaś być samotna i zagubiona...
OdpowiedzUsuń