Nie
podobało mi się bycie przemytniczką. Cały czas zastanawiałam się, w jaki sposób
mogę wyrwać się z tej matni. Dotarła do mnie wiadomość, że Urząd Pracy
organizuje kursy przygotowujące dla osób chętnych do prowadzenia własnej
działalności gospodarczej. Dodatkowo udzielał bezzwrotnych kredytów na zakup
potrzebnego wyposażenia. Nie były to duże pieniądze, ale na początek zawsze
coś. Ważna była też pomoc w postaci księgowej, która z ramienia Urzędu przez
okres jednego roku, za darmo prowadziła księgi rachunkowe, a to było bardzo
ważne. Musiałabym być głupia by nie skorzystać z takiej okazji. Jasne, że
miałam obawy. Było to dla mnie całkiem nowe doświadczenie, ale cóż do odważnych
świat należy! Zgłosiłam się do Urzędu jako chętna podjąć wyzwanie i po wstępnej
weryfikacji zostałam przyjęta do programu. Tak zaczęła się moja przygoda w „biznes”.
Nie jestem
wielbicielką szycia, ale ponieważ umiałam to robić, swoje pierwsze kroki
biznesowe skierowałam w tym kierunku. Najważniejsze było to, że mogłam
wygospodarować w domu miejsce do pracy i jednocześnie mieć dzieci pod ręką. Bardzo
mi to pasowało. Za pieniądze z kredytu kupiłam super maszynę do szycia,
dodatki, materiały i całą resztę potrzebnych do pracy rzeczy. Dziś już wiem
jakiego heroicznego wyzwania się podjęłam. Po tkaniny jeździłam do hurtowni. Czasami
kupowałam od Rosjan, bo były tańsze od tych ogólnie dostępnych na rynku. Musiałam
zadbać o zaopatrzenie, a następnie o produkcję. Materiał kroiłam i szyłam według
własnych szablonów. Najważniejsza była jednak sprzedaż czyli zbyt. Z uszytymi
wieczorem ubrankami wychodziłam na bazar i sprzedawałam. Pracowałam za trzech,
a doba stała się stanowczo za krótka. Szyłam kaftaniki dla niemowląt,
spódniczki i sukieneczki, które zdobiłam falbankami i haftami by przyciągały
uwagę klienta. Raz udało mi się nawet podpisać umowę z Opieką Społeczną.
Zgodnie z umową szyłam sukienki komunijne dla konkretnych dzieci, które przychodziły
do mnie na przymiarki i za określoną kwotę, w której musiałam się zmieścić.
Jeśli mama chciała trochę bardziej zdobioną sukienkę to dopłacała różnicę.
Na
początku pełna entuzjazmu do pracy, po pewnym okresie padałam ze zmęczenia, dosłownie
na nos! Zdarzało mi się usnąć na siedząco, podczas rozścielania dzieciom łóżek.
Myślałam wtedy, że nie dam rady, wykończę się. Musiałam coś zmienić, tylko co i
jak? Żaden pomysł nie przychodził mi do głowy. I wtedy los postawił na mej
drodze kolejne rozwiązanie. W trakcie handlu na bazarze w Bartoszycach poznałam
Litwinkę - Birutę N. Sprytna, zaradna osoba handlowała pościelą, spódnicami,
kurtkami i spodniami. W swej ofercie miała szeroki wybór towaru. Miała na
Litwie zakład krawiecki, w którym pracowało kilka osób. I tak od słowa do słowa
dogadałyśmy się w sprawie współpracy handlowej. Miała ona polegać na tym, że
Biruta będzie dostarczać mi gotowy towar do sprzedaży, a ja będę zajmować się
tylko handlem. Bez obciążania się dodatkową pracą, szyciem w domu, miało mi trochę
ulżyć i tak faktycznie się stało. Nie musiałam już ślęczeć nad maszyną, ale
miałam gotowy towar do sprzedaży. Jak później się dowiedziałam miała już kilka
osób w Polsce, z którymi tak współpracowała. Umowa była dla mnie bardzo
korzystna, towar dostawałam w komis, a rozliczałam się z tego co sprzedałam. Nic
nie traciłam, nie sprzedany towar zawsze mogłam oddać a marże zostawiałam dla
siebie. Nic lepszego nie mogło mi się trafić. Współpraca z Birutą układała mi
się bardzo dobrze. Podczas jednych wakacji zabrała moją Dorotkę na dwa tygodnie
do siebie na Litwę, a po tym okresie odwiozła mi dziecko całe, zdrowe i pełne
wrażeń. To właśnie ja na warszawskim bazarze! |
To był ciężki kawałek chleba! Kręgosłup ledwo dawał radę od ciężkich tobołów. Ale dzieciom nigdy nie zabrakło chleba i gdy tylko byłam na miejscu zawsze zdążyłam przygotować obiad. Dawałam sobie radę! W tym samym okresie Mirek dostał kontrakt za granicą. Wyjechał do Związku Radzieckiego i pracował w Michanowiczach koło Mińska. Na budowę pojechała tam cała grupa, którą prowadził Olsztyński „BUDIMEX”. Pracował tam około trzynastu miesięcy, było nam wtedy o wiele lżej.
Wracając jednak do tematu mojego „handlowania”, pamiętam sytuację gdy na bazarze w Warszawie podeszła policja, by nas wylegitymować.
- Poproszę paszporty - usłyszałam, a byłam
wtedy z Dorotką,
- Paszporty? - spytałam zdziwiona - A może tak dowody osobiste?
- A Wy Polki? Bo wyglądacie jak Rumunki, tak opalone jesteście. Faktycznie tylko
oczy się nam świeciły! Chwilę jeszcze porozmawialiśmy i funkcjonariusze dali
nam spokój.
Praca ta
wykończała mnie fizycznie i psychicznie. Czy deszcz czy śnieg, trzeba było iść
na bazar, i nie ma że boli! Po kilku latach takiej pracy zrezygnowałam i
poszłam na tak zwaną „Kuroniówkę”. Miałam dość nie chciałam już więcej łamać
kręgosłupa.
Podziwiam, wciąż podziwiam... :)
OdpowiedzUsuńDziękuję !
OdpowiedzUsuńTeresko,jestes bardzo silna kobieta.Jestem pod wrazeniem tego co tu opisujesz.Podziwiam Cie i serdecznie pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję ! życie wszystkiego nauczy, myślę że każda z kobiet dałaby radę , jakby musiała Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń