sobota, 16 czerwca 2012


Gdy dotarła do nas wiadomość, że zmierza tu mama Mirka, serca skoczyły nam do gardeł. I co teraz, nie ma wyjścia!?! Zbyt mało czasu by zwinąć namiot, trzeba było szybko gdzieś się schować, a że w pobliżu był rów to łatwo było zniknąć. Mirek został przy namiocie. Ostrożnie wyglądając zza traw śledziłam co będzie się działo! Oj działo się, działo!!! Mama wpadła jak burza, rozejrzała się za mną i nie widząc mnie zapytała Mirka gdzie jest taka i owaka!!! Nie będę tu przytaczać słów, których użyła, jednak można się ich domyśleć. Myślałam, że umrę ze strachu. Mirek próbował z nią dyskutować, a w tym czasie mama z furią wpadła do namiotu. Wszystko fruwało na zewnątrz, namiot ledwie się trzymał. Gdy zmęczyła się tym atakiem, postanowiła, że zaczeka na mój powrót, usiadła na trawie przed namiotem i czekała. Czekałyśmy tak obie, tylko że ja miałam przewagę, bo ją widziałam i miałam czas. Lecz ona wzburzona nie zamierzała odpuścić i również czekała cierpliwie. W końcu jednak dała za wygraną, coś tam jeszcze pogadała do Mirka i poszła. Dopiero wtedy wyszłam z ukrycia. Nie pozostało nam nic innego jak tylko zwinąć namiot i poszukać gdzieś bezpiecznego miejsca. Było już dość późno, nadchodził zmierzch. Postanowiliśmy, że zrobimy to następnego dnia, a tę noc przespacerujemy, trochę posiedzimy na ławce i czas jakoś zleci! By nie ciągać ze sobą pakunków, wpadliśmy na pomysł by schować je gdzieś w krzakach na cmentarzu. Tam nikt nie chodzi po nocy, więc będą bezpieczne. I tak też zrobiliśmy. Noc trochę się dłużyła, ale w końcu przyszedł nowy dzień. Zabraliśmy swoje rzeczy z cmentarza i poszliśmy poszukać nowego, dogodnego miejsca na biwak. Znaleźliśmy je na łące w pobliżu miasta, lecz niezbyt od niego oddalonego! Tym razem zbudowaliśmy sobie palenisko z cegieł, z trzech stron ścianki, a na wierzchu można było postawić patelnię, którą Krzysiek R. znalazł gdzieś w rupieciach w warsztacie. Tak ją wyczyścił szlifierką, że błyszczała lepiej od nowej! I tym sposobem mieliśmy patelnię.


Nocą chodziliśmy podkopywać ziemniaki z pola należącego do domu dziecka. Baliśmy się, że ktoś nas przyłapie i będzie wstyd!!! Tym bardziej, że było to tuż pod oknami mieszkania Mirka. Byliśmy głodni, musieliśmy coś jeść! Ziemniaki pokrojone w plasterki smażyliśmy na wyszlifowanej patelni. Poza nożem i patelnią nie mieliśmy nic więcej!!! Krążki rzucaliśmy wprost na gazetę i jedliśmy palcami! Czasami jedliśmy je na wpół surowe, bo żadne z nas nie mogło doczekać się aż będą gotowe! Na łące, na której rozbiliśmy namiot pasły się krowy. Nie zwróciliśmy na to wcześniej uwagi! Gdy tylko wyczuły ziemniaki, podeszły nocą pod sam namiot. Świtało już gdy usłyszeliśmy jakieś szamotanie. Patrzymy, a tu krowi łeb w namiocie!!! Przestraszona mówię do Mirka:
- Wygoń tą krowę!!! Bo nam porwie całkiem namiot!
- Ja nie idę
 - odpowiedział mój bohater,
- Idź, bo ja się boję!
- Ale ona ma takie wielkie oczy i patrzy na mnie, nie idę!!!

Myślałam, że padnę że śmiechu. Tak nas to rozbawiło, że zaczęliśmy oboje się śmiać. Pewnie krowa sama się nas wystraszyła, bo poszła sobie i już nas nie niepokoiła. Więcej już nie zostawialiśmy żadnych obierek na zewnątrz namiotu.


Po kilku dniach odnalazł nas Wujek Mietek z Kętrzyna. Był to brat mamy Mirka. Całkiem w porządku gość. Nie pouczał, nie umoralniał, tylko zapytał czy mamy jakieś pieniądze?
- Niby skąd mamy mieć!?! - odpowiedział Mirek,
- To trochę Wam zostawię, jednak na długo to nie wystarczy. Ale Ty się Miruś nie wygłupiaj tylko wracaj do domu, chyba nie chcesz tu zimować?!?
Chwilę jeszcze porozmawiał i poszedł. Pomimo naszych obaw, nikomu nie zdradził gdzie jesteśmy. W jednym na pewno miał rację, małymi kroczkami zbliżała się zima, a ja muszę zaraz wracać do szkoły. Zostały tylko dwa tygodnie wakacji!!! Doszliśmy do wniosku, że wystarczy tej tułaczki! Mirek jakoś pogodził się z rodzicami, a ja wyjechałam do Lipowa. Opowiedziałam chrzestnej co tak długo zatrzymało mnie w Bartoszycach, ale chyba nie za bardzo ją to interesowało! Trochę źle się z tym poczułam.


Jeszcze tylko kilka dni i czas wracać do szkoły! Nadszedł ostatni dzień przed rozpoczęciem roku szkolnego, a ja nie mam niczego! Ani zeszytu, ani nawet głupiego ołówka!!! Jak mam iść do szkoły tak nieprzygotowana?!? Z Lipowa odjeżdżały tylko trzy autobusy w ciągu dnia. Dwa już odjechały, a Chrzestnej ani śladu!!! Zaczęłam wpadać w panikę, że nie zdążę na ostatni autobus! A ja nie mam pieniędzy na bilet. Niemal z płaczem biegałam i szukałam Chrzestnej. Przecież obiecała, że mi pomoże, dlatego tu jestem!!! Gdzie się teraz podziała, zaraz będzie autobus! Co mam zrobić??? Wszystko to obserwowała sąsiadka, która zawołała mnie i powiedziała:
- Teresa pożyczę Ci pieniądze na bilet, a potem Weronika mi je odda. Nie martw się i jedź do tej szkoły.
Myślałam, że z radości ją ucałuję. Dała mi 150 złotych (piszę tu o starych pieniądzach), a bilet kosztował wtedy tylko 72, super. Za chwilę podjechał autobus więc szybko chwyciłam siatkę z jakimiś ciuchami i biegiem do środka. Później dowiedziałam się, że Chrzestna specjalnie chowała się przede mną. Nie miała pieniędzy i było jej wstyd.


Jechałam do szkoły i zastanawiałam się jak sobie poradzę?!? Przecież nie mam niczego, ani pieniędzy, ani podręczników, dosłownie nic!!! Moje myśli były czarne jak noc!!! Po przyjeździe do Bartoszyc poszłam prosto do internatu. Tego dnia zjeżdżali się wszyscy uczniowie. Na tablicy w holu wisiały listy przyjętych do internatu. Przystanęłam i czytałam, szukając swojego nazwiska. Lecz nigdzie go nie widzę! Serce zaczęło mi walić jak oszalałe, czytam jeszcze raz i nic!!! Zaczęłam cała drżeć, jeszcze raz prześledziłam uważnie wszystkie listy, niestety nie ma mnie na nich. Poszłam do dyrektorki Ireny H. i mówię:
- Pani dyrektor, nie ma mnie na żadnej z list przyjętych do internatu?!? Pani dyrektorka nie przerywając przekładania papierków na biurku powiedziała:
- To znaczy że nie jesteś przyjęta!
- Ale jest już noc, a ja nie mam gdzie spać! Nikt nie powiadomił mnie, że nie jestem przyjęta!
 - omal nie zaczęłam płakać.
- To co ja Ci na to poradzę?!? - całkiem spokojnie mi odpowiedziała.
Zamurowało mnie, nogi miałam jak z waty. Odwróciłam się i wyszłam. Na dworze było już całkiem ciemno! Stałam i nie wiedziałam, w którą stronę mam się udać, każda wydawała się dobra albo zła! Usiadłam na murku przed szkołą i patrzyłam w okna mieszkań, w których ludzie jedli kolację, szykowali łóżka do spania. A ja…? Zostałam na ulicy, niczyja!!! Bez domu, nikt nawet o mnie nie zapyta, nikt nie będzie się martwił!!! Łzy gęsto spływały po policzkach. Teraz wiem co czują ludzie bezdomni!!! Serce krwawiło, krtań zaciśnięta do bólu. Dopiero teraz, tak naprawdę poczułam, że jestem zupełnie sama. Nie ma mnie już w domu dziecka, Chrzestnej obojętne jest co ze mną będzie. Rodzeństwo? Oni są zbyt mali, nie mam żadnej rodziny!?! Szłam szurając nogami, przez opadające liście i płakałam tak strasznie jak chyba nigdy dotąd!!! Pytałam w myślach „Mamo gdzie jesteś?!? Dlaczego Cię nie mam???”. Tej odpowiedzi nigdy nie dostałam! Przyszła mi myśl, że chyba pójdę utopić się w Łynie!!! Niech już wszystko się skończy, nie dam rady tak dłużej. W tym momencie jakby coś we mnie wstąpiło, otarłam oczy i powiedziałam sobie na głos:
- Nie poddam się. A jeśli utonę, to jako kogo mnie wyłowią??? Jako kolejnego NN??? Czy tylko na tyle zasłużyłam!?! Kto zgłosi, że zaginęłam? Nikt… nikt!!! Będę żyła, na przekór wszystkiemu będę walczyć o godne życie!


W budce telefonicznej wykręciłam numer. Numer telefonu do domu Mirka…

4 komentarze:

  1. Ale nas Pani trzyma w napięciu...Czyta się jak bardzo dobrą książkę.
    Bardzo dużo Pani przeżyła jako dziecko.Bardzo współczuję

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeszcze raz pięknie dziękuje !

    OdpowiedzUsuń
  3. Tereska, czytam jak swoja opowieść.
    Pozdrawiam Cię ciepło.
    niepokonana
    www.motyladusza.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję Ci niepokonana i również Pozdrawiam gorąco !

    OdpowiedzUsuń