sobota, 2 czerwca 2012

Patrząc z dzisiejszego punktu widzenia Państwowy Dom Dziecka nr 2 w Bartoszycach był w dużej mierze samowystarczalny. Albowiem hodowane były świnki, uprawiany był duży ogród warzywny, który musieliśmy plewić, podlewać, a po sezonie uprzątnąć z niego warzywa i zabezpieczać na zimę. Uprawiane było też pole ziemniaków, które trzeba było najpierw obsadzić, w odpowiednim czasie obsypać, a na końcu wykopać. Była to ciężka praca i nikt nie lubił tego robić. Dobrze pamiętam wypady do „Dąbrowy” na zbieranie szczawiu. Dużo trzeba było go nazbierać, musiało wystarczyć go na całą zimę!!! Samo zbieranie było okej. Można było czasami posiedzieć w trawie i udawać, że się zbiera, dopóki nikt cię nie przyłapał. Gorzej było z przebieraniem, to dopiero była nudna robota!!! Kucharki kroiły go i pakowały do słoików. Myślę, że dzięki tym pracom uczyliśmy się gospodarności. Kurcze!!! Kiedyś inaczej patrzyłam na dom dziecka, a dziś widzę w nim same pozytywne rzeczy!!! Choć bardzo bym chciała ponarzekać, to nie bardzo mam na co!!! Poza małymi wyjątkami. Ale czy w domach dzieci nie narzekają na rodziców i odwrotnie?


Bardzo blisko naszego domu było jeziorko, tak zwane „mleczarskie”, z racji tego że w pobliżu była mleczarnia. Tuż obok mleczarni był cmentarz, dobrze że nikt nie wpadł na pomysł by inaczej nazwać to jeziorko, haha! Jeziorko było zagospodarowane - były pomosty, kąpieliska i ratownik. Latem często z grupą chodziliśmy się tam kąpać. Któregoś lata nad jeziorkiem buszowało trzech Mirków! Dziwnie to brzmi, ale tak się zdarzyło, że trzech chłopaków i każdy z nich miał na imię Mirek!! Pierwszy Mirek mieszkał w Bartoszycach, drugi - brat cioteczny pierwszego przyjechał w odwiedziny ze Śląska, a trzeci był serdecznym przyjacielem z „piaskownicy” tego pierwszego. Od Mirków się zaroiło!
Pewnego dnia Mirek „Ślązak” powiedział:
- Patrzcie jako fajno dziołcha! - o tym dowiedziałam się znacznie później z ich opowiadań. No i cała trójka zaczęła mi się przyglądać!!! Boże jak dobrze, że o tym nie wiedziałam, bo bym się ze wstydu spaliła! Nie miałam pojęcia, że urządzili sobie na mnie polowanie, który pierwszy mnie poderwie!!! Niezła jazda!


Miałam już około siedemnastu lat i chłopcy krępowali mnie! Nie należałam do brzydkich, ale nie byłam też przesadnie piękna. Normalna, drobnej figury dziewczyna, nie wysoka - taka metr pięćdziesiąt w kapeluszu haha. W domu dziecka mieliśmy wydzielony kawałek trawy, gdzie można było się opalać, a było to tuż przy ogrodzeniu sąsiadującym z ogrodem Mirka! W ogrodzie stała altanka, w której mieli jakiś tapczan, stoliczek i sprzęt muzyczny (czyli magnetofon szpulowy)!!! Magnetofony były wtedy dwu- i czterościeżkowe. Dziś, gdy to wspominam, to czuję się jakbym opisywała epokę kamienia łupanego!! Przy dzisiejszej technice haha, czuję się jak dinozaur z tamtych czasów!! Tak to niestety wygląda. Wtedy to było coś, bo nie każdy miał magnetofon.


Chłopaki popisywali się przebojami z kaset, muza leciała na „fula” i przyjemnie było się nam opalać. Hitem tamtego lata były piosenki „Radość o poranku”, „Autobusy zapłakane deszczem”, „Nie bądź taki szybki Bill” i wiele innych, które do dziś budzą sympatyczne wspomnienia. Z chłopaków największą odwagą wykazał się Mirek z Bartoszyc. Podszedł do ogrodzenia i zawołał mnie. Trochę nieśmiało zapytał:
- Wyjdziesz dziś wieczorem do ogrodu?
- Nie! Nie wolno nam o tej porze wychodzić z domu.
- To może jutro? Będziecie się tu opalać?
- Nie wiem?!?

Z tych wszystkich chłopaków, najbardziej podobał mi się Mirek ze Śląska. Chłopaki rozpoczęli swoje zaloty. Polowanie było rozpoczęte!!!
  




Dla przypomnienia.
        

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz