piątek, 29 czerwca 2012

Od czasu wizyty u rodziców Mirka pomału zaczęły się zmieniać relacje z nimi. Czasami Mirek przynosił mi jakiś prowiant mówiąc, że to mama dała dla mnie. Byłam tym szczerze zdumiona, myślałam z nadzieją, że może nie będzie aż tak źle?!? Czasami zapraszała na jakiś obiad czy kolację. Czułam, że próbuje mnie poznać. Postanowiłam, że nie będę udawała kogoś kim nie jestem, żeby się jej spodobać. Uważałam, że nie jestem złą osobą i nie muszę niczego udawać, będę sobą i co ma być to będzie! Mimo oporów w stosunku do niej zachowywałam się jakby nigdy nic wcześniej się nie wydarzyło, jak byśmy dopiero się poznawały. Było to najlepsze co mogłam zrobić. Wcześniej poznałam siostrę Mirka Elżbietę, tę która mieszkała na Śląsku. Przyjechała do rodziców z małym synkiem Mariuszem. Testowałyśmy się nawzajem, można by powiedzieć, że nasze relacje były poprawne. Była przez pewien czas i wyjechała. Jeszcze przed ślubem teściowie znaleźli nam stancję na „Działkach” przy ul. Krzywej u pani Heleny K. Umeblowali ją podstawowymi sprzętami, a po ślubie mieliśmy tam zamieszkać.


Przygotowania do ślubu ruszyły pełną parą. Przyjęcie miało odbyć się w ich mieszkaniu (w tamtych czasach większość młodych par tak robiła). Wszelkie koszta i obowiązki związane ze ślubem spoczęły na barkach jego rodziców. Podle z tym się czułam, mogłam być im tylko wdzięczna!!! Lecz nic nie mogłam z tym zrobić. Na świadków wybraliśmy kolegę i zarazem sąsiada Tolka J., a na druhnę koleżankę ze stancji na Struga Halinę B. Został jeszcze temat mojego stroju ślubnego, a to nie było łatwe! Kiedyś nie było tylu salonów z sukniami, trzeba więc było uszyć strój na miarę. Współczułam krawcowej, która szyła mi suknię. Przyszła teściowa była ze mną na każdej przymiarce, zawsze miała jakieś uwagi „tu za bardzo odstaje”, a tam „szew ciągnie” i tak w kółko. Wszystko musiało być perfekt, żebym nie przyniosła wstydu rodzinie. Mimo, że byłam już w czwartym miesiącu ciąży to byłam zupełnie płaska, nie musiała się martwić, że syn poprowadzi do ołtarza dziewczynę z brzuchem. Kto wiedział to wiedział, a kto nie to się nie domyślił. Po dodatki typu rękawiczki, ozdoby na głowę, welon i oczywiście buty, które musiały być bardzo wysokie, bo ja byłam niska w stosunku do Mirka, pojechałyśmy z przyszłą teściową do Olsztyna. Z Mirka ubiorem nie było problemu. W dniu ślubu poszłyśmy z teściową do umówionej fryzjerki, oczywiście każdy włos musiał być na swoim miejscu. Całe te przygotowania przynosiły ogrom stresu. Byłam w centrum zamieszania, czułam się coraz gorzej i coraz bardziej winna, bo przecież to oni byli obciążeni całymi kosztami, a ja w niczym nie mogłam pomóc! Toteż gdy teściowa zapytała o gości z mojej strony, nie miałam śmiałości zaprosić moich koleżanek, by jeszcze bardziej nie obciążać budżetu. Powiedziałam, że chcę by byli tylko świadkowa i siostra Agata z bratem Ryśkiem, których zwolniłam z domu dziecka na czas ślubu.


Data ślubu była wyznaczona na 02.10.1976 r. w kościele św. Brunona (w tym samym kościele, w którym brałam wcześniej Komunię Św. opisaną w rozdziale „Prezent od Pana Boga”). Obiecałam sobie, że nie uronię żadnej łzy, dam radę i będę silna. Pomału zjeżdżali się goście i dom był coraz pełniejszy. Ja ubierałam się w jednym pokoju, a Mirek w drugim. W międzyczasie przyszli Agata z Ryśkiem. Brat przyniósł jakiś prezent, na który goście popatrzyli z ciekawością i pytali co za niespodziankę nam przyniósł?
- Kupiłem dwanaście szklanek i dwanaście spodeczków.
- A skąd miałeś na to pieniążki
? - byli ciekawi.
- Zbierałem butelki i makulaturę, sprzedałem i kupiłem za to prezent! - powiedział z dumą.
 Gości zatkało, byli poruszeni do głębi! Ja zresztą też! Mój mały braciszek dał mi prezent, najdroższy ze wszystkich, dał mi „MIŁOŚĆ NA SPODECZKU”. Tylko ich dwoje miałam przy sobie w tak ważnym dla mnie dniu. Strunę uczuć miałam już mocno nadszarpniętą.


Przyszedł czas błogosławieństwa. Oboje uklękliśmy na dywaniku i wtedy akordeon zagrał „Serdeczna matko”. Przez zaciśnięte gardło nie mogłam oddychać. Gdzie jest moja mama, dlaczego jej tu nie ma, dlaczego znowu jestem sama?!? Przewracałam oczyma by zatrzymać łzy. Wtedy podeszła jego mama, zrobiła znak krzyża nad synem i na nową drogę życia włożyła mu jakiś banknot do kieszonki. Przez sekundę pomyślałam, że zostanę sama i nikt mnie nie pobłogosławi! Ale tak się nie stało. Podeszła również do mnie, zrobiła znak krzyża, pobłogosławiła i mi również włożyła za stanik banknot. Nie utrzymałam już łez, popłynęły znacząc ślad na policzkach.


USC w Bartoszycach

Przy dźwiękach akordeonu poszliśmy do auta, które zawiozło nas do Urzędu Stanu Cywilnego w Bartoszycach. Tam przed urzędniczką wypowiedziałam pierwsze „TAK”. Po zakończonej uroczystości w urzędzie, pojechaliśmy do Kościoła. W Kościele jak to w kościele! Dźwięki organów, cała niepowtarzalna atmosfera tego miejsca sprawiały, że w środku zaczynało coś się dziać, trudno to wytłumaczyć. Przejście do ołtarza środkiem Kościoła i pozostała część ceremonii tak dobrze wszystkim znana też robi swoje! Wszystko byłoby normalnie gdyby nie stres, który zadziałał na mnie jakoś dziwnie! Nie wiem czy w tej właśnie chwili zaczął odpuszczać? Czy działało jeszcze coś innego? Moja reakcja była nie do opanowania, ogarnął mnie głupi śmiech aż „chodziły” mi całe ramiona i nie mogłam przestać! Mirek spoglądał na mnie coraz bardziej zdenerwowany, lecz to jeszcze bardziej mnie śmieszyło. Już… już… wydawało się, że jest dobrze i panuję nad tym! A tu kościelny wychodzi z wielką miotłą do poświęcenia obrączek! Ksiądz wygonił go, by zmienił ją na małe kropidło, lecz gdy tylko to zobaczyłam śmiech wrócił podwójnie. W pewnym momencie, zaczęłam udawać, że szlocham! Druhna też tak myślała i starała się zasłonić mnie przed patrzącymi! 


Najgorzej było przy powtarzaniu słów przysięgi! Nie byłam w stanie mówić! Powiedziałam zdanie, dwa i koniec! To było irytujące i po trzech takich próbach Ksiądz odpuścił.
- No już dobrze, dobrze! - powiedział, wiedział że nie dam rady!
Boże, jaki obciach! Przy wyjściu z Kościoła opuściłam głowę i udawałam, że płaczę. Wyglądało to zdecydowanie lepiej niż głupi śmiech! Po wyjściu z Kościoła nerwy uleciały i śmiech jak ręką odjął! Dalej wszystko potoczyło się normalnie. Życzenia, prezenty, kwiaty no i biesiada z tańcami! Byłam tak zmęczona, że przed północą o mało nie usnęłam na siedząco za stołem! W sobie tylko wiadomy sposób goście dowiedzieli się, że 3-ego października obchodzę imieniny i o północy zaczęli śpiewać mi „Sto Lat…”. Ogólnie było bardzo dobrze i wszystko udało się jak trzeba! Za to ja padałam z nóg!


Po lewej Teściowie Stefan i Cecylia, obok mnie druhna Halina, a za mną siostra Mirka z mężem Ryśkiem, i już mój mąż ze świadkiem Tolkiem.

6 komentarzy:

  1. OOOOOOOOOOOO!!!!!!! Ślicznie Dziękuję !!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Super fotki, Nie poznalabym Cioci!! wiecej takich fotek, a z tym smieche to super, u mnie tez jakos smiesznie bylo dopuki nie zobaczylam lez mojej mamy, wtedy i ja polynelam...

    OdpowiedzUsuń
  3. No właśnie Anetko kiedyś było się ,,pięknym i młodym'' dziś zostało tylko ,,i '' ha ha Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. Dobrze, że byłaś sobą :) Ładna z Was para :)
    Pozdrawiam Cię Teresko :)
    niepokonana

    OdpowiedzUsuń
  5. Dziękuję ! za komentarze,i odwiedziny na moim blogu Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń