wtorek, 15 maja 2012

Każdy dzień mieliśmy zaplanowany od rana do wieczora. Rano pobudka, mycie się, sprzątanie, śniadanie i wyjście do szkoły. Po szkole jeśli ktoś wcześniej kończył zajęcia, miał czas wolny do obiadu. Po obiedzie, zajęcia o których już pisałam albo ciche czytanie. Polegało to na tym, że każdy mógł czytać co chciał. Z wielkim zapałem przeczytałam trzy tomy „WINNETOU” i wszelkie książki na temat Indian. Byłam w nich zakochana. Czasami był też czas wolny do „odrabianki”. Na odrabianie lekcji zadanych w szkole były przeznaczone dwie godziny. Wtedy siedzieliśmy każdy przy swoim stoliku i braliśmy się za lekcje. Dziewczyny były w różnym wieku, rozpiętość klas była więc duża. Wychowawczyni siedziała przy swoim stoliku i od czas do czasu kontrolowała jak nam idzie. Jeśli ktoś miał kłopoty przysiadała się i pomagała przy lekcjach. Po odrabianiu lekcji następowała chwila na sprzątanie w pokojach, układanie ubrań na półkach, kąpanie, czy prasowanie itd… Kolacja, a po kolacji oglądanie telewizji. Jeśli ktoś nie chciał nie musiał jej oglądać. W TV leciały dobranocki: „GĄSKA BALBINKA”, „BOLEK I LOLEK”, „BALDAZAR GĄBKA”, „PTYŚ I BALBINKA” i wiele innych bajek. Filmy, które lubiliśmy oglądać to przede wszystkim seriale: „CZTEREJ PANCERNI I PIES”, „CZARNE CHMURY”, „JANOSIK”, „PAN SAMOCHODZIK I TEMPLARIUSZE” czy „WAKACJE Z DUCHAMI”. Mogłabym długo jeszcze tak wymieniać. Lubiane były też filmy przyrodnicze. Po obejrzeniu programów w TV przychodził czas do spania. Wtedy włączały się własne filmy, takie z domu, w których rolę główną grała mama. Czasami było słychać cichutkie chlipanie w poduszkę. Nikt jednak nie chciał się przyznać, że płacze, przecież jesteśmy twardzi, nie mazgaje!!!


Czas wolny nie oznaczał, że mogliśmy chodzić gdzie nam się podobało. Można było pójść na podwórko, pograć w piłkę na boisku, pospacerować - ale tylko po posesji domu dziecka, za bramę nie wolno było wychodzić. Na takie wyjścia mieli pozwolenie tylko starsi wychowankowie i to też tylko w niedzielę po obiedzie. Dostawali przepustki do miasta, na dwie - trzy godziny i powrót. Nie było mowy o spóźnieniu, bo natychmiast traciło się prawo do przepustki w następną niedzielę, chyba że ktoś miał solidne wytłumaczenie. Był regulamin, którego musieliśmy przestrzegać, mieliśmy prawa i obowiązki. To co opisałam wcześniej to były obowiązki, a jakie były prawa??? Nie mam pojęcia jakie miałam, nigdy wcześniej o tym nie myślałam! W czasie wolnym od nauki organizowano nam zajęcia sportowe na boisku, gry grupowe np. „zdobywanie sztandarów”, „palanta” i wiele innych. Lubiliśmy spacery do lasku TPD. Była tam górka, którą nazywaliśmy „diabelską górką”, fajnie się po niej biegało. W lasku często graliśmy w podchody. Fajna była to zabawa. Wiele razy wykorzystywałam ją w późniejszym życiu np. gdy ostatnio będąc z rodziną na wczasach zorganizowałam moim wnukom taką właśnie zabawę. Ja z piątką wnucząt w jednej drużynie, a ich rodzice w drugiej, ależ była zabawa!!! Jeśli rodzice nie wykonali zadania, które zleciliśmy im w listach, musieli zapłacić „piątaka”, czyli 5 zł na lody dla dzieciaków. Ale mieliśmy radochę, gdy sprężali się by nie przegrać, a LODY I TAK BYŁY!!! ha ha. Spędziliśmy dzień pełen wrażeń.


Czy byliśmy bici? Czasami tak! Przy grupie maluchów pracowała pewna pani (nie będę wymieniać jej imienia), jak ją coś wkurzyło, to potrafiła wziąć dziecko za policzki i walnąć jego głową o ścianę. Czasami dyrektor przyłożył linijką. Taki właśnie miałam pierwszy kontakt z linijką. Schodząc ze schodów, natknęłam się na dyrektora i nie powiedziałam „dzień dobry”, ale przecież widziałam go już trzy razy tego dnia i za każdym razem to powtarzałam!!! A on do mnie:
- A co to Panna nie potrafi powiedzieć „dzień dobry???” - i łup mnie tą linijka po plecach, aż pękła na trzy części. Spojrzał tylko na nią i wrzucił do kosza. Gdy tylko odszedł wróciłam, wyjęłam ją z kosza i schowałam, nie wiem po co to zrobiłam. Dyrektor był człowiekiem o surowym spojrzeniu, prawie nigdy się nie uśmiechał. Baliśmy się go!!! Lecz nie tylko my, ale też pracownicy i wychowawcy woleli nie mieć z nim nic do czynienia. Miał dziwny zwyczaj, gdy z kimś rozmawiał to unosił lekko głowę do góry i zamykał oczy, od czasu do czasu uchylał je by spojrzeć na rozmówcę. Trochę nas to śmieszyło, przedrzeźnialiśmy go. Ale dom prowadził twardą ręką! Może właśnie dzięki temu wszystko funkcjonowało dobrze, nie wiem?




Bardzo miło wspominam czas, kiedy w młodszej grupie Pani siadała na krzesełku, a my po „turecku” na dywanie wokół niej. Wtedy zaczynało się czytanie bajek, siedzieliśmy z rozdziawionymi buziami i wypiekami na policzkach. Słuchaliśmy bajek o krasnoludkach, złych macochach i sierotkach. Niemal każdy automatycznie utożsamiał się z tą trzecią, czyli dobrą postacią, wrażliwą, której źle się w życiu wiedzie. Ale zawsze było światełko w tunelu ciemności, i na koniec sierotka była szczęśliwa i wszystko dobrze się kończyło. Chętnie w takim zakończeniu widzieliśmy siebie, działo się to podświadomie, że kiedyś będziemy szczęśliwi i zła bajka dobrze się zakończy.


1 komentarz:

  1. Tera to jest codzienna moja lektura.Z niecierpliwością zawsze czekam na dalszy ciąg

    OdpowiedzUsuń