poniedziałek, 14 maja 2012

W dzisiejszym wpisie będę chciała opisać trochę dom dziecka, w którym mieszkałam i warunki jakie w nim panowały. Były lepsze i gorsze dni, postaram się opowiedzieć o jednych i o drugich. Nie mogę i nie chcę naginać faktów, mówiąc że wszystko było „be”!!! Użalać się i biadolić?!? Po co? Dla każdego z wychowanków było to indywidualne przeżycie, zależne od bardzo wielu czynników. Na pewno jedno łączyło wszystkich, poczucie odrzucenia, brak kontaktu z rodzicami i pustka w sercu, która przychodziła przed zaśnięciem. Oglądając dzisiejsze reportaże o domach dziecka, patrząc na przemoc, wulgaryzmy, brak poszanowania wszystkiego i wszystkich - ogarnie mnie przerażenie! Masakra! Może w ten sposób dzieciaki odreagowują to co ich spotkało? Może to świadectwo innych czasów? Inne metody wychowawcze? Ale dość tego! Nie będę więcej roztrząsać co i dlaczego, bo zostanę zlinczowana, a to mi się nie uśmiecha! Miałam ogromne szczęście, że trafiłam do tego domu dziecka. Były tam pokoje trzy i czteroosobowe, starano się, żeby rodzeństwa mieszkały razem. Pokoje były kolorowe, jeden w tonacji błękitu, przypominał niebo, drugi różu, jeszcze inny oliwkowy itd… Jeśli zasłony w oknach były błękitne, to ściany, pokrycia na łóżkach i wersalkach też były w tym kolorze. Podobało się to nam. W pokojach były kwiaty i miało to swój cel, uczyło nas pielęgnacji i dbania o rośliny. O przemocy między wychowankami można było zapomnieć! Od razu wyciągane były konsekwencje. Pamiętam jak pobiłam się ze starszą i o wiele wyższą koleżanką Wandą W. Dlatego, że byłam mniejsza musiałam sięgnąć jej włosów, i stało się - pobiłam jej okulary! Ale chryja!!! Dlaczego pobiłam się??? Poszło o moją siostrę! Nikomu nie wolno było ruszyć mojego rodzeństwa, bo stawałam w ich obronie jak jastrząb z pazurami. Za ten wyczyn dostałam karę, zakaz oglądania telewizji przez kilka dni i dość srogą rozmowę z wychowawcą. Ale co tam!!! Gdyby sytuacja się powtórzyła zrobiłabym to samo (tak też postępowałam w dorosłym życiu, chroniąc moje dzieci przed karami cielesnymi, dopuszczałam tylko rozmowy).

Z książką jestem ja, po mojej prawej Wanda, obok niej moja siostra Agatka i dalej Gabrysia


Było dużo metod wychowawczych, które dziś uważam za dobre (do tego stwierdzenia musiałam bardzo dorosnąć). Wtedy myślałam inaczej i jak niemal wszyscy buntowałam się przed zajęciami, które nam fundowano. Małe dzieci z racji wieku nie miały zbyt wielu obowiązków, zbieranie zabawek po zakończeniu zabawy i wszelkich śmieci z wykładziny. Starsze grupy miały ustalany grafik dyżurów na okres tygodnia, a po tygodniu go zmieniano. A wyglądało to mniej więcej tak:




Dyżurne ze stołówki nakrywały stoły do każdego posiłku, a potem znosiły naczynia do zmywalni i zakładały krzesła na stoły. Oczywiście każdy musiał sprzątać swój pokój co rano, łącznie z myciem podłogi. Narzekaliśmy na te wszystkie obowiązki, a najbardziej wtedy gdy wychowawczyni kazała poprawić sprzątanie, bo znalazła np. kurz na poręczach schodów. Nie można temu zaprzeczyć, że czegoś nas to musiało nauczyć!!! 


Pranie oddawaliśmy do pralni, która była w bloku chłopców, ale bieliznę osobistą, rajstopy, skarpety musieliśmy prać ręcznie sami i pilnować swoich rzeczy. Mieliśmy wszystko oznaczone by można było łatwiej odnaleźć swoje rzeczy wśród wielu ubrań wracających z pralni. Było to bardzo ważne!!! Każdy wychowanek miał swoją kartę, na której były rubryki z zapisami co dany wychowanek posiada, np. rajstopy - 5 sztuk, bluzki - 3, majtki - 5, skarpety - 6 par itd… Co jakiś czas były przeprowadzane tak zwane inwentaryzacje. Oj jak się tego bałyśmy. Zawsze coś komuś brakowało i wtedy jedna drugiej przemycała ubrania z pokoju do pokoju by nie dać się złapać. Podczas liczenia wszystko musiało się zgadzać. Jeśli czegoś brakowało, trzeba było tak długo szukać aż się znalazło, oj to nie było fajne!


W dni wolne od nauki mieliśmy dyżury w kuchni, trzeba było pomagać przy obieraniu ziemniaków i warzyw, szorować gary. Tego też nie lubiłyśmy robić, choć panie kucharki były bardzo miłe i czasami wetknęły coś smacznego w rękę. Czasami pani Jadzia P. organizowała nam zajęcia w kuchni, uczyła nas pieczenia ciast i takich tam różności. Raz w tygodniu mieliśmy zajęcia z nauki haftowania, wyszywania poduszek haftem krzyżykowym. Dekorowaliśmy naszymi pracami pokoje, na stolikach i szafeczkach wszędzie leżały kolorowe serwetki. Uczono nas też cerowania dziur w rajstopach. Nie było to zaszywanie na tak zwaną okrętkę, tylko naprawdę porządne cerownie. Poza tym robienie na drutach, szydełkowanie i szycie. Wszystkie te umiejętności bardzo przydały mi się w dorosłym życiu. Nikt nie może powiedzieć, że nie przygotowywano nas do samodzielności.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz